Dyktatura defetyzmu

Dyktatura defetyzmu

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rządzący Polską malują nasz kraj w tak czarnych barwach, że można pomyśleć, iż mówią o Argentynie
Optymizm, jakim tryskają Bush czy Blair, jest niezbędną kwalifikacją do przewodzenia społeczeństwom

Zdumiewa to zagranicznych obserwatorów i analityków, skłonnych znacznie lepiej oceniać stan naszego państwa. Zresztą, nawet gdyby istniały podstawy do obaw, że stoimy na skraju przepaści i grozi nam całkowite załamanie państwa, to - według światowych standardów - jego przedstawiciele są ostatnimi, którzy powinni publicznie o tym mówić.
Skrajnie pesymistyczne opinie rządzących powtarzają się jednak od zbyt dawna i zbyt często, by można je uznać za lapsusy. Cóż to za dziwna, nie znana światu strategia kreowania publicznego wizerunku? Czemu ma służyć? Czy ministrowie, pomni, w jaki sposób ostrzeżenia Jarosława Bauca pomogły oswoić społeczeństwo z twardymi realiami bud-żetu, pragną w ten sposób zawczasu przygotować wyborców na niepowodzenia swego gabinetu i do maksimum wydłużyć okres zwalania win za wszelkie problemy na poprzedników? A może to po prostu przyzwyczajenie z czasów opozycji? Albo doprowadzona do absurdu chęć podążania za nastrojami społeczeństwa, w którym czarnowidztwo i brak umiaru w narzekaniu należą do kanonu zachowań (nowa świecka tradycja)?

Słowiańskie zrzędzenie
Polak lubi być marudą. Tak, właśnie marudą, a niekoniecznie pesymistą. Pesymizm jest bowiem postawą na serio: pesymista naprawdę spodziewa się najgorszego i wierzy, że sprawy pójdą źle. Polak zaś łączy skłonność do formułowania skrajnie pesymistycznych ocen przyszłości z głębokim przekonaniem, że mimo wszystko jakoś to będzie. Potrafi więc spędzić kilka godzin na perswadowaniu znajomym, że nie widzi przed sobą żadnych perspektyw, ankieterowi CBOS mówi, iż kraj zmierza ku katastrofie, a potem spokojnie idzie do banku po kolejny kredyt.
Podobne zachowanie można zresztą obserwować u naszych sąsiadów. Jeśli wierzyć niektórym etnologom, jego korzenie sięgają czasów przedchrześcijańskich. Słowiańskie zaświaty pełne były złośliwych demonów, rozmiłowanych w bezinteresownym szkodzeniu ludziom. Życiowe powodzenie musiało ściągnąć ich zawiść - dlatego rozsądny człowiek starał się je ukryć, pokazując złośliwym zaświatom, że jest dostatecznie zgnębiony przez los i nie warto się nim zajmować. Polski chłop, który nigdy nie pochwali urodzaju i nie przyzna, że jest z czegoś zadowolony, a na przedmiot rozmowy zawsze na wszelki wypadek wybierze to, co mu nie wyszło, nie zdaje sobie sprawy, iż kieruje się życiową mądrością sprzed tysiąca lat. Choć, przyznajmy, w PRL znalazła ona nowe uzasadnienia, bardziej namacalne od demonów słowiańskiej puszczy - choćby w osobie wymierzającego domiary urzędnika skarbowego.

Dołowanie powszednie
Słowiańską marudność można uznać za śmiesznostkę, często jednak idzie ona w parze ze skłonnością do autentycznego czarnowidztwa. Niejeden Polak do tego stopnia nie wierzy w poprawę swego losu, że z góry rezygnuje z wysiłku, który mógłby ją przynieść, i odrzuca starania o zmiany na lepsze. Takie czarnowidztwo nie jest już niczym zabawnym. Jeśli porazi jednostkę, skazuje ją na życiowe niepowodzenie i zgorzkniałą starość. Jeszcze gorzej, kiedy się upowszechni, porażając całą społeczność. Co się wtedy dzieje, możemy obserwować choćby na przykładzie mieszkańców zlikwidowanych pegeerów. Takie czarnowidztwo jest charakterystyczną cechą społeczności postniewolniczych. Można je obserwować zarówno w krajach powstałych na gruzach Związku Sowieckiego, jak i w kolorowych gettach krajów rozwiniętych.

Somosierry wariant pesymistyczny
Defetyzm jest trucizną działającą jak samosprawdzająca się przepowiednia, a Polacy są na tę truciznę podatni. Badania pokazują, że mamy chorobliwie niską samoocenę i przypisujemy sobie wyłącznie cechy negatywne. Nie przyjmujemy do wiadomości, że po 1989 r. odnieśliśmy największe spośród krajów postkomunistycznych sukcesy. Dajemy posłuch demagogom, plotącym bzdury o "doprowadzeniu zasobnego kraju do ruiny".
Będąc w opozycji, obecnie rządzący nazbyt często do tego chóru dołączali. Kiedy jednak dołączają do niego, gdy rządzą krajem, przebierają miarę. Fakt, że w żadnym cywilizowanym kraju członkowie rządu nie mogliby sobie na podobne zachowanie pozwolić, jest kwestią nie tylko politycznego obyczaju, ale przede wszystkim elementarnej logiki. Kraj demokratyczny wybiera przywódców po to, aby umieli oni problemy rozwiązać. Defetysta tego nie zrobi. Rzecz oczywiście nie w upieraniu się, że jest dobrze, lecz w przekonaniu, iż liderzy wiedzą, dokąd prowadzą, i wierzą w to, co robią. Jeśli nie wierzą, jak mogą być liderami?
Optymizm, jakim tryskają Bush, Blair czy inni przywódcy Zachodu, nie jest pozą - jest niezbędną kwalifikacją do przewodzenia społeczeństwom. Kto tego nie rozumie, niech spróbuje sobie wyobrazić, jak wyglądałaby jedna z najsławniejszych polskich bitew, gdyby Kozietulski zagrzewał szwoleżerów do szarży na Somosierrę słowami: "Chłopaki, wpadliśmy! Przed nami półtora kilometra wąwozu i cztery baterie, na dodatek nie da się zjechać z drogi, na której zmasakrują nas kartaczami. Nie mamy żadnych szans. Do ataku, chłopcy!".
Rządzących Polską zachęcam do takiego ćwiczenia z wyobraźni.

Więcej możesz przeczytać w 2/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.