Gitarzysta Republiki o Jarocinie: Niezwykłe doświadczenie

Gitarzysta Republiki o Jarocinie: Niezwykłe doświadczenie

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa ze Zbigniewem Krzywańskim, gitarzystą legendarnej Republiki, a dzisiaj projektu Nowe Sytuacje. O pamiętnym koncercie w Jarocinie sprzed 30 lat tuż przed planowanym odtworzeniem tego wydarzenia podczas Jarocin Festiwal 2015 (17 – 19 lipca).
Festiwal w Jarocinie, 1985 rok. Republika ma zagrać koncert. Jak wspominasz ten dzień? To były ogromne emocje? 

O ile pamiętam, koncert był już pod koniec festiwalu, potem miał zagrać już tylko laureat. Informowano nas, że różne rzeczy mogą się wydarzyć. Dało się zauważyć różne transparenty, na których m.in. był narysowany Grzegorz wiszący na szubienicy. Do tego różne niewybredne hasła, czy związki frazeologiczne dotyczące słowa "Republika". Znamienne jest, jak do dzisiaj wspomina to Piotrek Nagłowski, który był wtedy konferansjerem i prowadził cały festiwal. On przerażony wychodził na scenę, żeby nas zapowiedzieć. Tam była nieprawdopodobna ilość złej energii, która szła ze strony publiczności. Taka, że jak człowiek nie czuł się silny, to mógł stamtąd tylko uciekać. Cóż. Piotrek zapowiedział nas bardzo lakonicznie, bo sam się tego bał. Staliśmy w czwórkę z boku sceny i stwierdziliśmy, że wchodzimy i gramy. Jeszcze była taka akcja, że nasz kolega Arek Jarosz, który robił światła, miał włożyć kasetę z nagraniem specjalnego utworu przewidzianego na wejście. On nieszczęśliwie włożył kasetę, ale nie z tej strony co należało. A na drugiej stronie nagrany był jakiś nasz koncert z Torunia. I poleciała piosenka "Paryż - Moskwa 17:15". Wchodziliśmy na scenę podczas nagrania z naszego koncertu, które było takiej sobie jakości. Wszystko wszystkim się pomieszało, oczywiście poza nami. Bo wiedzieliśmy, że wchodzimy na scenę. Nie możemy jednak zagrać koncertu, bo to co leci, już dawno powinno przestać grać, a do tego było pomyłką. I zaczęły lecieć w naszą stronę te wszystkie pomidory, maślanki. Te woreczki trzymane przez kilka dni na słońcu, po to, by pomidory tam zgniły. Na szczęście w żadnego z nas to nie trafiło, poza Yamahą Grzegorza, co trochę mu rozprogramowało instrument. 

Nie wszyscy jednak byli negatywnie do was nastawieni. 

W tym samym czasie kiedy leciał na nas ten sklep spożywczy i warzywniak, poleciało też mnóstwo kwiatów. To chyba były chabry, takie niebieskie, fioletowe. Byliśmy tam bardzo zdeterminowani i spokojni. Tacy w stylu: "pokażemy". Grzegorz całą sytuację  może trochę bardziej przeżywał, ale generalnie daliśmy na luz. Zaczęliśmy grać koncert, od riffu z "Paryż - Moskwa 17:15", więc było mocno i dalej była setlista, w połowie napakowana świeżymi utworami. By na końcu pojawiła się "Moja krew". Kiedy skończyliśmy koncert to zapadła cisza. I były bardzo wyraźne prośby o bisy. Zeszliśmy ze sceny, stwierdzając, że nie gramy dalej. Grzegorz mówił: "w porządku, ale za tego pomidora w mój instrument, to bisu nie będzie" (śmiech). Nikt na nas się nie obraził, wręcz przeciwnie. Zaśpiewano nam na te ileś tysięcy gardeł "sto lat". I tak się ta cała przygoda zakończyła. Była potem recenzja całego Jarocina chyba w "Jazz Forum". I ten fragment dotyczący naszego koncertu pamiętam do dzisiaj, bo to strasznie fajnie łechta próżność. Dziennikarz napisał coś takiego: "niewielu artystów jest w stanie wyjść obronną ręką z takiej sytuacji, a już w ogóle nieliczni potrafią przekształcić to w totalny tryumf". 

Bo to rzeczywiście tak trochę wyglądało 

Z perspektywy czas powiem, że może warto grać przez wiele, wiele lat, żeby doświadczyć tego, czego my wtedy doświadczyliśmy. Bo to było niezwykłe doświadczenie, polegające na tym, że czterech facetów, nie sobą, tylko swoją sztuką tak naprawdę rozpuszcza potężną dawkę złych emocji. Po latach Zbyszek Hołdys mi powiedział: "Zastanawiam się dlaczego ci wszyscy ludzie, jeśli mają w sobie tyle złej energii to potrafią ją tak bez pardonu kierować w stronę artystów?". To nie chodziło tylko o nas. "Dlaczego nie pojadą na przykład pod dom jakiegoś gangstera do takiej czy innej miejscowości i tam nie zaczną protestować, rzucać jajkami i protestować? - kontynuował Zbyszek. Po latach zdarzyło się też parę fajnych historii związanych z owym koncertem. Kiedy po latach separacji - jak my to mówiliśmy - gdy Republika nie grała - byliśmy na jakimś wywiadzie radiowym. To był 1991 albo 1992 rok. Odbieraliśmy telefony i odpowiadaliśmy na różne pytania. To wszystko było na antenie. Zadzwonił jeden facet, który wspomniał, że chciałby wspomnieć Jarocin 1985. I stwierdził, że był jedną z tych osób, która wtedy rzucała różnymi rzeczami, wrzeszczała i nienawidziła. Powiedział: "dzwonię właściwie tylko w jednej sprawie, chciałbym was bardzo za to wszystko przeprosić". I takich historii parę się wydarzyło. To są dość wzruszające sytuacje. 

Analizowaliście dlaczego to wasze wejście na scenę było takie trudne? 

Tak. Jest kilka przyczyn. Nie przyjechaliśmy do Jarocina w 1983 roku, a byliśmy planowani. Choć nie bardzo przez nas.  Nawet nasz management specjalnie o tym nie wiedział, nie było podpisanej umowy...Zresztą to było i tak niewykonalne, z mojego powodu, bo wtedy byłem bodajże w szpitalu. Trzeba było jakoś się migać przed wojskiem (śmiech). Mnóstwo osób było złych, że nie przyjechaliśmy. Rozdzierano plakaty. Po drugie, trzeba pamiętać, że Jarocin w tamtych latach to był taki przekrój przez wszystkie subkultury. A Republika na początku swojej działalności była uważana za zespół bardzo bliski środowisku punkowemu. Kiedy pojawiły się piosenki typu "Śmierć bikini", raptem okazało się, że zdradziliśmy jakąś ideę. Ja zawsze uważałem Republikę za zespół progresywny, który się rozwija, poszukuje. W trakcie naszej historii to udowodniliśmy, każda płyta jest poszukiwaniem. Wchodzeniem w nowe miejsca, w których się nie było. Więc kilka przyczyn tego 85 roku było. Przestaliśmy być "swoimi chłopami". Byliśmy w radiu, a wiadomo jak się radio traktowało i pod jakim jest dowództwem. Nikt jednak nie zauważył, że my bojkotowaliśmy ówczesną telewizję. nas w ogóle w telewizji nie było, poza jednym wyjątkiem: koncertem z Opola z 1983 roku. Czyli trafiliśmy do mainstreamu, "sprzedaliśmy się". Kiedy graliśmy w małych klubach to było w porządku, ale gdy zaczęło przychodzić na nasze koncerty po 20 tysięcy ludzi to już staliśmy się obcy.

mat. prasowe