Była nadzieje, ale szybko zgasła
- Przed startem miałem nadzieję, że limit pecha już wyczerpałem w ubiegłych latach, ale się pomyliłem. Teraz chciałbym, aby rajd ponownie rozpoczął się najpóźniej za miesiąc. Mógłbym wrócić i pokazać, że Polacy potrafią walczyć o zwycięstwo w największych imprezach świata. Ale to marzenie nierealne, wiem, że dopiero za rok znowu będę mógł stanąć przed szansą walki o zwycięstwo - przyznał polski kierowca. - Nie mieliśmy jako zespół szczęścia, najpierw awaria silnika w motocyklu Kuby Przygońskiego, potem u mnie - w sumie drobna rzecz, pęknięta mała metalowa rurka - i nasze nadzieje na podium prysły jak bańka mydlana. Ale taki jest ten sport, trzeba zaakceptować jego wszystkie "uroki", także te, po których chce się człowiekowi płakać - przyznał Hołowczyc.
Pesymizm już minął
Pomimo pecha, nie jest pesymistycznie nastawiony do kolejnego startu. - Już powoli zaczynam myśleć o kolejnym Dakarze, by dotrzeć do mety jako pierwszy. Ja lubię realizować swoje marzenia, a tego nie udało się przez kilka lat. Dlatego jestem coraz bardziej zdeterminowany - dodał zawodnik Orlen Teamu. Rajd - w opinii kierowcy - był ciekawy, momentami nastroje w ekipie były wspaniałe, ale zdarzały się i takie, gdy załoga przeżywała dramat, czekając przez kilka godzin na pustyni na serwis techniczny. - Ogromne rozczarowanie zostało, tego nie zamierzam ukrywać. Gdy siedziałem w słonecznym skwarze bezradnie na pustyni, miałem żal do Pana Boga, że mnie się coś takiego przydarzyło. Na Dakarze trzeba mieć w sobie pokorę i grzecznie czekać na swój czas. Może w końcu nadejdzie... Ale wiem, że za rok, jeżeli stanę na starcie, będę miał jeszcze większą motywację. Przecież ja już ścigam się jak równy z równym z najlepszymi, wygrałem etap, byłem wiceliderem. Ale wiem także, że mam jeszcze parę elementów swojej jazdy do poprawienia. Może wtedy pech już mnie nie dopadnie - wyjaśnił zawodnik.
Szczęście jeszcze wróci
Były rajdowy mistrz Europy wierzy, że szczęście do niego w końcu przyjdzie. Albo, że kolejna awaria się nie wydarzy i będzie mógł wjechać na mecie na podium. W tym roku się nie udało nie z jego winy, tylko awarii samochodu. - Zacząłem się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby, gdybym w coś uderzył, urwał koło, spalił sprzęgło. Wtedy człowiek miałby pretensje tylko do siebie, a nie do ślepego losu. Najgorsze jest na pustyni poczucie niemożności, stoisz nie z własnej winy i nic nie możesz zrobić. Przejechałem rajd do końca bez szansy na miejsce na podium po to, aby potrenować. Muszę jeszcze nauczyć się skuteczniej pokonywać wydmy, łatwiej wychodzić z krytycznych sytuacji. Prędkość na odcinkach prostych mam już taką jak zawodnicy światowej czołówki. Kończy się jeden Dakar, zaczyna drugi, do którego muszę był perfekcyjnie przygotowany - zakończył dziesiąty zawodnik Dakaru w 2012 roku.
pap, ps