- "Waldek" zawsze podkreślał, że jeśli chcesz wygrywać, trzeba dawać z siebie więcej, niż potrafisz. I on umiał się przygotować i później wykrzesać z siebie niesamowite, dodatkowe pokłady wiedzy tenisowej. Miło wspominał triumf z 1992 roku i późniejsze spotkanie z parą królewską w Sztokholmie. Wszyscy chcieli go ugościć, zaprosić, pogadać, a on chciał wrócić do treningów - powiedział Dziubański.
Przez kilka lat występował ze słynnym Szwedem w niemieckim klubie z Fuldy, a nawet był jego szkoleniowcem.
- Wielkim wyzwaniem było "kołczowanie" takiej gwieździe, jak "Mozart ping-ponga". Z Waldnerem świetnie się współdziałało, bo on nastawiał się, że pokona wszystkich możliwych przeciwników. Tylko w ten sposób mógł coś osiągnąć. Zresztą jemu to przychodziło łatwiej niż innym, bo jest geniuszem tej dyscypliny. Ma już prawie 47 lat, a wciąż gra na dobrym poziomie, teraz ponownie w lidze szwedzkiej. Gdyby miał trochę mniej, byłby moim faworytem w Londynie" - dodał polski trener.
Dziubański uczył się tenisa stołowego od Andrzeja Grubby, Leszka Kucharskiego i Stefana Dryszela, z którymi jako młodzieniec nie miał szans skutecznie rywalizować. Później eksplodował talent Lucjana Błaszczyka i on zajął pozycję lidera w reprezentacji biało-czerwonych.
- Raz startowałem w olimpijskich kwalifikacjach deblowych, ale bez powodzenia. Najsilniejsi wtedy byli "Lucek" i Tomek Krzeszewski (obecny selekcjoner męskiego zespołu). Ciężko było awansować na igrzyska, mniej miejsc w turnieju, poza tym ja byłem graczem klasyfikowanym w okolicach 100. miejsca w rankingu - wspomniał 41-letni gdańszczanin.
Ale jak zaznaczył, debiut w igrzyskach w roli szkoleniowca w zupełności rekompensuje mu wcześniejsze niepowodzenia.
- Zrealizowaliśmy cel, jakim było zdobycie kwalifikacji indywidualnych i zespołowej do Londynu. Taki był sens mojej pracy. Finisz okazał się dobry, bo jeszcze rok temu nie wyglądało to tak różowo. Czasem brakowało cierpliwości. Na szczęście we właściwym momencie "odpaliliśmy" i jesteśmy teraz w wiosce olimpijskiej, a nie siedzimy przed telewizorami - podkreślił.
W polskiej ekipie narodowej są dwa mini-teamy - Dziubański z Natalią Partyką i Katarzyną Grzybowską oraz Zbigniew Nęcek z Li Qian, którą opiekuje się od jej przyjazdu do Polski, tj. od ponad dziesięciu lat.
- Najważniejsze, że bez względu na to, gdzie trenujemy, a są to zazwyczaj inne miejsca, wszyscy pchamy ten wózek w jedną stronę. Każda z tych dziewczyn jest indywidualnością. Grają dla drużyny, lecz przede wszystkim tenis stołowy jest dyscypliną indywidualną. Chcę rozwiać wszelkie wątpliwości - dobrze nam się współpracuje w tej grupie, a wspólnym celem sukces reprezentacji. Szkoda tylko, że w Londynie mamy tak mało czasu na trening, zaledwie dwie godziny dziennie - dodał Dziubański.
W 1/8 finału jego podopieczne zmierzą się z mistrzyniami (2010) i wicemistrzyniami świata (2012) Singapurkami.
- Żeby coś ugrać musimy pokonać kogoś "wielkiego", dlatego nie przejmuję się tym losowaniem. Jestem niepoprawnym optymistą, bo wiem co potrafią polskie zawodniczki. Wiem o co chodzi w ping-pongu, więc proszę mi uwierzyć, czasem patrzę z niedowierzaniem na to, jak się prezentują na treningach. Potwierdzeniem był niedawny awans do ćwierćfinału mistrzostw świata. To historyczny wynik i do tego młodej drużyny - ocenił szkoleniowiec.
Dziubański jest pochłonięty pracą z kadrowiczkami i ośrodkiem treningowym w Gdańsku, ale znajduje czas na urlop z rodziną.
- Mam dwuletniego synka, więc śmigamy tam, gdzie ciepło i fajnie. Najczęściej to Hiszpania. Jeśli jest możliwość, zabieram najbliższych na zgrupowania. A jeśli jadę sam, to obowiązkowo z komputerem i książką, choć najczęściej nie mam głowy do jej czytania, bo tyle się dzieje wokół - dodał.
mp, pap