PAP: Olimpijskie srebro ceni pani bardziej od mistrzostwa świata?
Anita Włodarczyk: Tak, bo medal igrzysk jest największym marzeniem każdego sportowca. Mam już złoto MŚ, złoto i brąz ME. Po części jestem spełniona. Jak widać zaraziłam się "chorobą" Tomka Majewskiego (dwukrotny mistrz olimpijski w pchnięciu kulą - PAP), tyle że nie złotem, a srebrem.
Startowała pani w rękawicy i butach Kamili Skolimowskiej...
Zaraz po wejściu na stadion spojrzałam w niebo i pomyślałam, aby "Kama" była ze mną. I była. Kiedy wchodziłam do koła przed piątym i szóstym rzutem też patrzyłam w górę i prosiłam Kamilę, żeby rzucała razem ze mną. Dziękuję jej i dedykuję ten medal.
Buty "Kamy" miałam od trzech lat. Na ostatnim zgrupowaniu, w ośrodku "Cetniewo" we Władysławowie, wyjęłam je pierwszy raz z szafki i zacząłem rzucać, aby "dotrzeć". One mi pomogły, rękawica mi pomogła i po 12 latach znów Polka ma medal w tej konkurencji.
Osiągnęła pani wynik 77,60. Przy "spalonej" próbie młot poszybował jeszcze dalej.
Był w granicach 78 metrów. Niestety, wypadł poza promień. Obszernie zakręciłam, nie zdążyłam szybciej postawić prawej nogi przy ostatnim obrocie. W dwóch ostatnich rzutach już się przestawiłam i młot spadał prawidłowo.
Rosjanka Tatiana Łysenko była nie do pokonania? Różnica między wami to ponad pół metra.
A.W.: Nie wiem dokładnie, jaka była odległość przy tym "spalonym" rzucie, czy bym ją pokonała. Ale już 19 sierpnia w Memoriale Kamili Skolimowskiej w Warszawie zapowiada się ciekawa rywalizacja o to, która powalczy o przekroczenie granicy 80 metrów.
W pewnym momencie spadła pani na czwarte miejsce. Pojawiły się nerwy, niepewność?
Nie, bo wiedziałam, że jestem mocna psychicznie. Zdawałam sobie sprawę, że w tym momencie zawody się nie kończą. Walczyłam i poprawiałam się. Co dziwne, po raz pierwszy łapały mnie skurcze. Warto było rzucać z bólem.
Długo nie było wiadomo, jaka jest ostateczna kolejność, ponieważ Niemka Betty Heidler ciągle podchodziła do sędziów i z nimi dyskutowała.
Wkurzyłam się tylko przed ostatnim rzutem, gdyż Heidler otrzymała dodatkową szansę i jeszcze raz rzucała. Cieszę się, że jednak ją pokonałam. Takie zamieszanie nie powinno mieć miejsca w igrzyskach. Jakiś problem z aparaturą pomiarową był także w eliminacjach przy mojej pierwszej próbie.
Piątek 10 sierpnia skończył się dla pani rewelacyjnie.
A.W.: Zaraz po obudzeniu chciałam startować, nie mogłam się doczekać. Nigdy wcześniej nie miałam takiego objawu. Teraz już będę wiedziała, że to dobry znak... Obejrzałam występ kajakarki Marty Walczykiewicz, spotkałam się z rodzicami, bratem. Najgorsze byłoby siedzenie w pokoju w wiosce olimpijskiej.
Na śniadanie jak zawsze jajka i fasolka po bretońsku?
Oczywiście, ale tylko dwa. Jakoś nie miałam apetytu. Ale fasolka też była, a później normalny obiad.
Polacy mają już dziesięć medali, jak w Pekinie i Atenach.
Miejmy nadzieję, że nie będę tą, która domknie worek z krążkami. Są jeszcze dwa dni rywalizacji.
ja, PAP