Półnadzy wybiegli w panice z namiotu, zdzierali sobie skórę o gałęzie. Jaka jest prawda o tragedii na Przełęczy Diatłowa?

Półnadzy wybiegli w panice z namiotu, zdzierali sobie skórę o gałęzie. Jaka jest prawda o tragedii na Przełęczy Diatłowa?

Liczącą blisko 300-kilometrową trasę podróżnicy planowali pokonać pociągiem, autobusem, a następnie na nartach i pieszo. Poruszali się po ziemiach należących do ludu Mansów, a administracyjnie podległych sieci łagrów. 27 stycznia od grupy odłączył się Jurij Judin, który zachorował. Dzięki temu jako jedyny pozostał przy życiu (i aż do śmierci w 2013 roku na własną rękę usiłował ustalić, co spotkało jego kolegów – red.).

Pozostali podzielili jego zapasy między siebie, przez co ciężar ich plecaków wzrósł do około 40 kilogramów. Poza tym dźwigali ze sobą 20-kilogramowy namiot. Tak wyekwipowani, ruszyli z drwalskich chat i łagrowych zabudowań w dzikie góry.

Początek wyprawy

Z zapisków prowadzonych przez uczestników wyprawy wynika, że od 28 do 30 stycznia podążali wzdłuż rzek Łozwy i Auspii. Studentów zaskoczyła większa niż się spodziewali ilość śniegu, która utrudniała poruszanie się. Egzaminu nie zdał piecyk skonstruowany przez Diatłowa. Testowane wyłącznie w domowych warunkach urządzenie nie sprawdzało się w namiocie przy ogromnym mrozie. Temperatura przy piecyku była nie do wytrzymania, natomiast osoby w dalszej części izby marzły. Ostatecznie uczestnicy wyprawy postanowili z niego nie korzystać, przez co nocami doskwierał im chłód.

Niezależnie od pierwszych trudności, z zaciekawieniem pokonywali pierwsze etapy podróży. W dzienniku Zinaidy Kołmogorowej (Ziny) znaleźć można notatki o wycinanych w korze drzew znakach, które intrygowały podróżników. Ich autorami byli miejscowi mansyjscy myśliwi. Niepiśmienni autochtoni w ten sposób oznaczali miejsca, w których upolowali zwierzynę. Zapiski świadczące o tym, że podróżnicy dotarli do ich terenu, już po tragedii stały się przyczynkiem do powstania jednej z hipotez mających ją wyjaśnić.

31 stycznia warunki pogodowe pogorszyły się – zaczął padać intensywny śnieg. Uczestnicy wyprawy oddalili się od rzeki Auspii i po śladach myśliwych dotarli do granicy lasu. Tam w małym schronie zostawili zapasy żywności na drogę powrotną. Wieczorem 1 lutego dotarli na zbocze góry Chołatczachl, którą pierwotnie planowali ominąć.

Grupa Diatłowa postanowiła rozbić obóz i przeczekać złe warunki. Dzień zakończono satyrycznymi zapiskami pt. Wieczór Otorteński, w których pojawiły się kpiny z nieudolności Ziny i Jurija Doroszenki, którzy długo montowali piecyk oraz Ludmiły Dubininy wzdychającej do Nikołaja Thibeaux-Brignolle'a. Nic nie wskazywało, by tego wieczoru doszło do konfliktu między uczestnikami wyprawy.

Alarm – grupa Diatłowa nie wróciła

Według planów, ekspedycja miała wrócić do Wiżaju najpóźniej 12 lutego, a Diatłow obiecał przesłać telegram kontrolny znajomym. Początkowo brak wieści nie budził niepokoju – uznano, że może uczestnicy postanowili przedłużyć wyprawę. Kiedy jednak kolejne dni mijały, ich rodziny różnymi kanałami usiłowały załatwić rozpoczęcie akcji ratunkowej.

Na jej opóźnienie wpłynęła m.in. opieszałość władz i zła współpraca z kierownictwem uczelni. Mściły się niedopełnione formalności, jak brak mapy z naniesionym planem wyprawy. Już wtedy zaczynały mnożyć się hipotezy – jedną z nich była zdrada i próba ucieczki studentów, którzy weszli w posiadanie map strategicznego obszaru Uralu Północnego, a część z nich była pracownikami zakładu atomowego Majak.

Poszukiwania grupy Diatłowa

Ostatecznie dopiero 21 lutego rozpoczęto kompletowanie ekipy poszukiwawczej, a 23 lutego rozwieziono jej członków do różnych miejsc, gdzie spodziewano się znaleźć studentów. W poszukiwania włączyli się także znający trudny teren Mansowie. Negocjacje z nimi trwały od pewnego czasu, ale kwestią zaporową była opłata, której zażądali.

Pod presją partii władze przystały na wygórowane warunki, licząc że grupa, w skład której wchodził doświadczony tropiciel, ma największe szanse na powodzenie. Do lokalnych myśliwych dołączył geolog Jegor Niewolin, który jako telegrafista miał zapewnić łączność. W sprawę zaangażowało się wojsko, a piloci helikopterów, łamiąc wszelkie procedury, mimo fatalnych warunków dowozili na miejsce kolejne grupy.

Wszystkie loty poszukiwawcze zorganizowano z naruszeniem wszystkich procedur bezpieczeństwa. W ogóle nie wolno startować przy tak małej widoczności. Każdy lot mógł zakończyć się tragedią – relacjonował pilot Gieorgij Karpuszyn.

Przełom nastąpił rankiem 26 lutego, kiedy to grupa ratownicza pod przewodnictwem Borysa Słobcowa znalazła namiot grupy Diatłowa. Jedna z jego ścian była rozcięta – jak się później okazało – od wewnątrz. Wtedy też doszło do zaniedbań, które zaważyły na przebiegu śledztwa.