„Kobra”, ich dowódca, zginął 6 marca w walce pod Kijowem. Nie mogli zabrać jego ciała, bo Hostomel, Bucza i Irpień były okupowane.
– Wiedzieliśmy, że nasza misja w Kijowie się skończyła, trzeba jechać w inne miejsca, ale nie mogliśmy, póki godnie go nie pochowamy. Ciało udało się nam odnaleźć 6 kwietnia, po tym, jak orkowie opuścili obwód kijowski, najpierw jednak trzeba było rozminować teren. Pochowaliśmy go na wojskowym cmentarzu tak, jak na to zasłużył, oddając życie w obronie ojczyzny, a wróg na swoich kanałach chwalił się, że ubił jednego z najważniejszych dowódców
– mówi Ren.
Wtedy trafili na odcinek chersoński, gdzie walczą do dziś, choć sami nie wykluczają, że być może będą walczyć na Donbasie.
Tam, gdzie mają bazę, nie ma ani jednego budynku, który nie byłby zniszczony. Nie w przenośni, a dosłownie. Żyje się w piwnicach, ale innego sposobu nie ma. Tydzień lub dwa na pozycjach spędzi pięcioosobowa grupa, reszta nabiera sił w bazie, zapewnia zaopatrzenie, naprawia auta i motory, bo te są wojskowym utrapieniem na froncie. Gdy wyjeżdżamy, w jednym z aut pada reduktor, a to jedno z trzech, które w ich pododdziale jeszcze w ogóle działa, bo dwa chwilę wcześniej stracili w ostrzale.
Na końcu drogi leży martwa, zjadana przez robaki krowa, która zginęła w wymianie ognia po jedynej ulicy we wsi.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.