Ostatnia wojna Rice

Ostatnia wojna Rice

Dodano:   /  Zmieniono: 
Mężczyzny nie poznaje się po tym jak zaczyna, ale jak kończy. Condoleezza Rice – nakładając sankcje na Iran – chce pokazać, że ta reguła dotyczy także kobiet.
Ostatni raz miłe słowa pod swym adresem amerykańska sekretarz stanu usłyszała w 2004 roku, gdy George Bush po reelekcji zastąpił nią Colina Powella. Jej poprzednikowi zarzucano, że jest za miękki. Rice miała być „jastrzębiem", który zdecydowanymi ruchami umocni pozycję USA na świecie. Przede wszystkim na Bliskim Wschodzie i w Rosji – te regiony globu uchodzą bowiem za jej najmocniejszą stronę.

Miało być świetnie, wyszło tak sobie. USA ugrzęzły w Iraku, Iran dalej się zbroił, Rosja napędzana bardzo drogą ropą coraz bardziej prężyła muskuły. A Rice jakby nie było. Nie zrobiła nic, co pomogłoby rozwiązać choć jeden z tych problemów. Ze wszystkich stron leciały więc na nią gromy. Zarzucano jej opieszałość, brak umiejętności działania. Słychać było nawet plotki, że Bush odsunął ją od stołu, przy którym zapadały najważniejsze decyzje.

    W ostatnich dniach Rice postanowiła pokazać, że ciągle to ona odpowiada za politykę zagraniczną USA. Najpierw pojechała do Moskwy, aby w paszczy lwa bronić koncepcji tarczy antyrakietowej. Teraz przycisnęła Iran nowymi sankcjami. Wie, że to jej ostatni dzwonek. Za rok o tej porze będzie już mogła tylko robić sobie ostatnie pamiątkowe fotki w Białym Domu i posprzątać biurko dla swojego następcy, który przyjdzie z nowym prezydentem. Dlatego zagrała tak ostro. Jeśli jej autorska koncepcja sankcji wypali, to jej krytycy będą musieli odszczekać wszystkie obelgi, jakimi ją obrzucali. Inaczej przepadnie w odmęcie historii – jak Collin Powel.