Irlandzki boks

Dodano:   /  Zmieniono: 
Irlandia została zepchnięta przez francuską prezydencję i Komisję Europejską do narożnika. Komunikat z pierwszego dnia szczytu unijnego jest jasny: Zielona Wyspa musi przeprowadzić ponowne referendum w sprawie traktatu lizbońskiego jeszcze przed wygaśnięciem mandatu obecnej Komisji Europejskiej, czyli jesienią.
Można mówić teraz o swoistym pojmowaniu demokracji, które opiera się na zasadzie: głosować aż do (pozytywnego) skutku. Można zbić ten argument przytaczając informację, że Irlandczycy nie będą po raz drugi głosować w tej samej sprawie. Coraz bardziej prawdopodobne jest bowiem, że zostanie złamana zasada z traktatu lizbońskiego i tak, jak do tej pory każdy kraj będzie miał swojego komisarza. Poza tym sporne kwestie, etyczne, obronne i socjalne, miałyby być regulowane w osobnych dokumentach. W ten sposób główne przyczyny, dla których Irlandczycy odrzucili traktat byłyby zneutralizowane.

W unijno-paryskim planie jest też drugie dno - wcale nie ma pewności, że Irlandczycy po raz drugi nie odrzucą dokumentu. Tym bardziej, że twórca kampanii negatywnej, Declan Ganley rusza teraz z inicjatywą utworzenia paneuropejskiej partii Libertas. Nowa frakcja, w której znaleźliby się politycy z różnych krajów (wśród jej zwolenników jest m.in. czeski prezydent, Vaclav Klaus), ma zamiar wystartować w kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego z hasłem sztandarowym "nie dla traktatu lizbońskiego". Ganley, który cieszy się sporym poparciem w Dublinie argumentuje, że lekceważąc wybór Irlandczyków Unia Europejska kpi z demokracji w tradycyjnym ujęciu. Taka argumentacja ma szanse przemówić do sporej części elektoratu.

Ale istnieje jeszcze bardziej machiaveliczny scenariusz - autorstwa posłów-euroentuzjastów z Parlamentu Europejskiego. Zakłada on referendum w sprawie zmiany konstytucji i poprawek do traktatu. Jeśli Irlandczycy zagłosowali by na "tak" oznaczałoby to przyjęcie traktatu wraz z poprawkami. Natomiast głosowanie na "nie" oznaczałoby ...przyjęcie traktatu bez korzystnych dla Irlandii op-outów. Jako, że jest to oczywiste pogwałcenie prawa i demokracji nikt na razie oficjalnie nie rozwija tego planu.

Współczuć należy premierowi Brianowi Cowenowi, który ma do wyboru: albo zaryzykować okrzyknięcie mianem zdrajcy w Irlandii albo zaryzykować europejskim ostracyzmem.