Sny o potędze

Sny o potędze

Dodano:   /  Zmieniono: 
Deklaracje Bernarda Kouchnera, szefa francuskiej dyplomacji, który za wszelką cenę próbuje pokazać niezależność Paryża na arenie międzynarodowej i różnicę między polityką Francji i USA można uznać za kolejną już rozpaczliwą próbę wskrzeszania francuskich snów o potędze.
Francuscy politycy mimo upływu czasu i zmiany geopolitycznych realiów czasami zachowują się tak, jakby żyli w czasach generała de Gaulle'a. Za wszelką cenę usiłują wykazać, że Francja jest w stanie samodzielnie wyznaczać cele i kierunki w światowej polityce. I tym właśnie należy tłumaczyć nieudolnie skrywaną niechęć do USA.

Kouchner z jednej strony próbuje wskazać na punkty wspólne w polityce zagranicznej Białego Domu i Pałacu Elizejskiego, by po chwili podkreślić jak wiele jednak różni Paryż i Waszyngton. To zagranie z gatunku dyplomatycznego PR. Francja podkreśla swoją odrębność i różnice zdań w relacjach z USA tylko ze względów prestiżowych. Twarde realia stosunków międzynarodowych dają jednak jasno do zrozumienia, że jakiekolwiek podważanie pozycji USA i próba myślenia unilateralnego mogą wydawać się w chwili obecnej niezrozumiałe, a wręcz śmieszne. Francuzi doskonale zdają sobie z tego sprawę. To właśnie twarde realia skłoniły ich po ponad 40 latach do powrotu do struktur wojskowych Sojuszu Północnoatlantyckiego i zacieśnienia więzi transatlantyckich.

Z punktu widzenia francuskich elit rządzących, które garściami czerpią z idei generała de Gaulla demonstrującego swój dystans wobec Stanów Zjednoczonych, otwarte przyznanie, że bez dobrych relacji z USA trudno się w dzisiejszych realiach obejść, byłoby prestiżową porażką. Dlatego francuska dyplomacja woli temu zaprzeczać i nadal karmić się już nieco przebrzmiałymi snami o potędze. To przecież znacznie poprawia samopoczucie elit nad Sekwaną.