Wyszczerbiony miecz

Wyszczerbiony miecz

Dodano:   /  Zmieniono: 
Proces dekoratorów z „Kroniki polskiej” przetarł ścieżkę dla późniejszego procesu prezesa TVP.

W połowie 1976 r. reżyser Grzegorz Królikiewicz chodził w glorii. Telewizja właśnie pokazała jego film „Konstytucja 3 maja”, o którym dyskutowano na łamach prawie wszystkich opiniotwórczych tygodników. Chwalony i nagradzany twórca został szefem telewizyjnego Teatru Faktu.– Pełen dobrej wiary – zwierzył się w 1982 r. redaktorowi Januszowi Kołodziejskiemu z „Prawa i Życia” – poszedłem do Janusza Wilhelmiego, wówczas szefa kinematografii, z propozycją zrobienia w telewizji 20 historycznych widowisk. Były ułożone w dwa nurty. Pierwszy miała otwierać „Kronika polska” Galla Anonima, a kończyć relacja z września 1939 r. Sygnałem postawy duchowej Polaków byłaby obrona Głogowa, w której oblężeni poświęcili swoje dzieci dla ochrony idei naszej państwowości. Taki sam sygnał powtórzył się w 1939 r., kiedy to walcząca z najeźdźcą młodzież uformowała się w żywe torpedy. Drugi nurt widowisk miał ujawnić te same wartości – bez względu na chronologię – w nieoczekiwanych chwilach naszej historii. Na przykład reżyser chciał pokazać tragiczne rozdarcie pomiędzy wiernością Grota-Roweckiego AK-owskiej przysiędze a obowiązkiem wobec narodu. Zaproponował realizację widowiska o unii polsko-litewskiej, heroizmie królowej Jadwigi, która dla dobra państwa zrezygnowała ze szczęścia osobistego, i poglądach ks. Pawła Włodkowica, obrońcy Polski przed krzyżackimi oskarżeniami na soborze w Konstancji. I o tym, jak 200 lat po Włodkowicu wybucha w Polsce fenomen tolerancji światopoglądowej. Słowem, przedsięwzięcie produkcyjne było obliczone na lata. – Wilhelmi się zachwycił – wspominał Królikiewicz. – Wyobraził sobie, że Ewa Demarczyk otworzy cykl swą piosenką z kroniki Galla Anonima o cudownych narodzinach Bolesława Krzywoustego. Czyż trzeba większej reklamy? Przekazanie mu kierownictwa produkcji było już tylko formalnością.

Szarża ułanów rakowieckich

Grzegorz Królikiewicz od swojego debiutanckiego filmu fabularnego „Na wylot” (1972) miał opinię kontrowersyjnego reżysera, uparcie pokazującego zniewolenie jednostki przez państwo. „Na wylot” to historia biednego małżeństwa z przedwojennego Krakowa – morderców pary staruszków. Chcieli w ten sposób zemścić się za swoje społeczne upodlenie. Krytycy określili film jako apoteozę zbrodni. Podczas premiery w warszawskim kinie Atlantic ktoś napluł do wyłożonego zeszytu, gdzie publiczność miała wpisywać swoje uwagi. Z kolei telewizyjne widowisko „Konstytucja 3 maja” (1976) przyniosło reżyserowi same pochwały. A scena, gdy Ignacy Gogolewski grający posła Suchorzewskiego, przeciwnika konstytucji, rzuca się na podłogę gotowy prędzej umrzeć niż dopuścić do zatwierdzenia ustawy zasadniczej, wstrząsnęła widzami. Zwłaszcza że spektakl został wyemitowany w 185. rocznicę uchwalenia pierwszej polskiej konstytucji, której w PRL nie obchodzono. A tu nie tylko przyzwolenie rządzącej ekipy, ale także ekspozycja pięknego tła do pokazanych dziejów – odbudowywanego z inicjatywy Gierka Zamku Królewskiego. Królikiewicz składający propozycję Wilhelmiemu miał określoną etykietę polityczną. Blisko mu było do wpływowego w Biurze Politycznym Bohdana Poręby, kierownika zespołu filmowego Profil. Skupionych tam twórców nazywano w środowisku filmowym „ułanami Rakowieckimi”, co miało sugerować powiązania z MSW, którego siedziba mieści przy ulicy Rakowieckiej. – Wyłożyłem warunki – wyznał reżyser w 1982 r. na łamach „Prawa i Życia”. – Fresk o dziejach Polski mogę robić z ludźmi, których sam zaproponuję, bo są uczciwi, nie ograją mnie, nie pozbawią czci, nie skasują wspólnego dorobku, lecz przeciwnie – będą kontynuować naszą świętą sprawę, jeśli ja padnę. Wilhelmi ten warunek przyjął. Ale zaraz włożono mi ręce w kajdanki. Poltel – telewizyjna wytwórnia filmowa, która miała się zająć produkcją – do realizacji dawała swoich ludzi. A ci pili, kradli. Zaczęło się nachodzenie nas na planie przez milicję, areszty.

Złotą Bramę trzeba usunąć

„Kronika polska”, pierwszy odcinek fresku, miała kosztować 12 mln zł. Poltel istniał już rok, ale nadal na wariackich papierach. Bez wytwórni dekoracji, magazynu rekwizytów, bez adresu i własnej księgowości. Biuro mieściło się w kilku pokojach warszawskiego hotelu Bristol. Tymczasem kryzys finansowy w kraju się pogłębiał. Wiosną 1978 r. Królikiewicza wezwał do swojego gabinetu Maciej Szczepański. W relacji reżysera rozmowa obu panów brzmiała następująco: – Panie Grzegorzu, uważam, że robi pan najwybitniejszy film historyczny, ale nam się załamała dokumentalna seria. Chcieliśmy ściągnąć francuskie koncepcje wielkich bitew, zrobić własne walki orężne. Nie wyszło. Chciałbym, aby pan się zgodził pociąć „Kronikę polską” na kawałki i będziemy je dawać co niedzielę. Scenę rozgrywającą się pod kijowską Złotą Bramą trzeba usunąć ze względów politycznych. Wobec milczenia reżysera prezes dodał: – Ma pan dwa wyjścia. Ze mną można się zgadzać albo nie zgadzać. – Zapomina pan o trzeciej możliwości – odpowiedział Królikiewicz – zachowam swoje poglądy. Odebrano mu reżyserowanie monumentalnego cyklu, który zresztą zakończył swój żywot na pierwszym, mocno kastrowanym odcinku. To, co zostało, emitował drugi program TV w czasie, kiedy na pierwszym kanale nadawano atrakcyjne westerny. Królikiewicz przestał być członkiem telewizyjnej komisji Funduszu Popierania Twórczości. Oznaczało to pozostawanie na marginesie konsorcjum zaufanych twórców prezesa Szczepańskiego. Jak sam twierdzi, zaszkodziła mu wypowiedź na zebraniu członków: – Weszliśmy w ślepą uliczkę inwestycji technicznych. Wydawało się nam, że dogonimy najbardziej rozwinięte kraje, tymczasem stanął przed nami wysoki mur naszych możliwości. Nie pomoże budowanie jakichś drabin, aby go sforsować. One kosztują, a to nie tylko ograbia kulturę z pieniędzy, ale kieruje ją w stronę doraźnych celów propagandowych. Żarliwe wyznanie wiary prezes zbagatelizował uwagą: – Towarzysze, chyba nas ta wypowiedź Królikiewicza nie zwariuje.

Nikt się za twórcą „Kroniki” nie ujął. Przeciwnie, wychodzącego z posiedzenia – na które potem już nigdy go nie zaproszono – goniły służalcze komentarze obradujących twórców: „Jak pan prezes był łaskaw powiedzieć na wstępie...”, „Zgadzam się w całej rozciągłości...”. Reżyser nie wiedział, że od kilku miesięcy marnotrawstwem pieniędzy przy produkcji „Kroniki polskiej” interesuje się prokurator.

Osobiście kawioru nie jadłem

Z podliczenia kosztów nagrania pierwszego odcinka epokowego dzieła Królikiewicza wyszło 48 mln zł. Nie było w tej kwocie finansowego wkładu telewizji, np. oddelegowania wozów transmisyjnych, co zostało potem podsumowane na 28 mln zł. Prokurator wysłał do Sądu Wojewódzkiego w Warszawie akta śledcze. Na ławie oskarżonych posadzono tylko trzech dekoratorów wnętrz i sekretarkę jednego z kierowników. Prokurator na wstępie zaznaczył: pewne akta zostały wyłączone do odrębnego postępowania. Dał do zrozumienia, że chodzi o zarząd Radiokomitetu. Oskarżeni dekoratorzy zmienili przed sądem swoje poprzednie wyjaśnienia. Andrzej K. tak się tłumaczył: – W śledztwie mówiono mi: przyznaj się, będziesz miał spokój. Dlatego na pierwszym przesłuchaniu zbyt kolorystycznie przedstawiłem nasze uczty kawiorowe z alkoholem podczas pracy. Wyszło tak, jakbyśmy nic, tylko pili. Aż tak to nie było. Ja osobiście kawioru nie jadłem, może inni. Co do zawyżania rachunków. W śledztwie mówiłem, że część pieniędzy ukradłem, ale to nie była taka kwota, jaką mi zarzucono. Jest faktem, że na większość wykonanych prac kwitów nie ma. Zaliczki były brane bez wniosku szefa i akceptacji księgowej. Po prostu mój kierownik G. szedł do kasy i mówił: „Heniu, daj Andrzejowi 100 tys. zł [przeciętna płaca w 1976 r. wynosiła 4,5 tys. zł – red.]”. I dostawałem. G. powiedział, żebym się niczym nie przejmował, najważniejsze, aby film był gotowy na 22 lipca. Jego szefowie też twierdzili: „Nie ma co brać rachunków na kilka tysięcy złotych, można kupować na wiarę”. Oskarżony, broniąc się, twierdził, że zgubiła go radość z własnej obrotności. – W Poltelu od początku mówiono mi: panie Andrzeju, pan to ma siłę przebicia. Pana wyrzucą drzwiami, to pan wejdzie oknem. Teraz się okazuje, że to jest negatywne, a ja byłem dumny – na rynku brakuje już wszystkiego, a ja potrafię zdobyć potrzebny towar. I nie zawsze po zawyżonych kosztach. Na przykład budowa dekoracji w Starej Warce. Gdyby powołano rzeczoznawców, okazałoby się, że musiałaby kosztować ponad 2 mln zł, a ja wydałem na nią kilkaset tysięcy. Taka była linia obrony oskarżonego. Jednakże prokurator kwestionował gospodarską oszczędność Andrzeja K. W Starej Warce – podał przykład – drewno na budowę średniowiecznych chat kupowano za łapówki, które rozpisano na inne fikcyjne koszty. Doszukano się też podwójnej buchalterii w związku z dniówkami dla robotników. W kosztorysie godzina pracy miała kosztować 30 zł, płacono co najmniej dwa razy tyle plus posiłki regeneracyjne. Nieprzewidzianych kosztów przybywało. W Strzelnie, w XII-wiecznym romańskim kościele klasy zero, kręcono scenę z pochodniami. Akcja wymagała, aby w pobliżu nastąpił wybuch. Producenci materiałów pirotechnicznych nie dawali gwarancji, że zabytek wyjdzie z tej opresji cało. Szczęśliwie skończyło się na pęknięciu kilku spoin w murze i silnym okopceniu wnętrza rotundy. Nie pomagało mycie ścian tak trudno osiągalnym w sklepach proszkiem Ixi. Kościelny zgodził się zmywać sadzę centymetr po centymetrze szarym mydłem, ale trzeba było mu zapłacić. Również proboszczowi należała się koperta, aby nie uprzedzał księży z innych parafii, do których miała zawitać ekipa Królikiewicza, że ich kościół może wylecieć w powietrze. Inne wydatki: wikary dyrygował chórem kleryków w czasie inscenizowania średniowiecznej mszy. Zgodził się na 4 tys. zł. Ale w rachunkach nie mogło być takiej pozycji. Wpisano: za wypożyczenie chóru występującego na akademii pierwszomajowej. Śledczy postawili dekoratorowi zarzut fałszowania dokumentacji. I wzbudzania złych nastrojów w społeczeństwie obrazami marnotrawstwa mięsa, którego tak bardzo brakowało w sklepach. Bo pozwolił na stratowanie tysiąca gęsi z pegeeru; zgodnie ze scenariuszem w stado wjechali na koniach rycerze. Wojciech G., asystent kierownika produkcji, wpadł z powodu modrzewia. W okolicach Iławy budował średniowieczną drewnianą osadę. A w niej chaty Piasta i Popiela. Wystarczyłyby deski sosnowe, ale w nadleśnictwie sosny na zbyciu nie mieli. Mogli sprzedać tylko modrzew, który rośnie na bagnach, co oznacza doliczenie kosztów uciążliwego transportu. 25-letni Wojciech G. wahał się z zakupem. Chciał się naradzić z dyrekcją Poltelu w Warszawie. Ale w leśnych ostępach, gdzie kręcono „Kronikę”, nie było łączności telefonicznej. W końcu znalazł się ktoś życzliwy – był nim Roman Sz., wicedyrektor Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Turystycznego „Mazury”. Dogadali się – Sz. za 20 tys. zł odstąpił ekipie dwa pokoje biurowe z aparatami telefonicznymi oraz swój samochód. Warszawa odpowiedziała: modrzew nie modrzew, kupuj, transportuj nawet z bagien, dekoracja musi być w terminie. Sprawa jest polityczna, 22 lipca za pasem. Jak bardzo nieprzekraczalny to był termin, świadczyła inna historia opowiedziana przez G. Otóż Poltel dał mu do pomocy fachowca od dekoracji Jana Z. Ten wymierzył kubaturę budowanej osady i stwierdził, że potrzeba 5 tys. m sześc. drewna. G., z wykształcenia leśnik, zakwestionował obliczenia – jego zdaniem wystarczyłoby 500 m sześc. Spór trwał, termin oddania średniowiecznych chat się odsunął. Zdenerwowany reżyser wyrzucił Jana Z. z roboty. Ale się przeliczył, Z. miał swoje dojścia do ludzi Gierka. Na partyjnym szczeblu uzgodniono, że Jan Z. nie zejdzie z placu budowy dekoracji, ale należy go ukrywać przed Królikiewiczem. G. nadal musiał kombinować z kosztami. Do budowy kijowskiej Złotej Bramy, o którą według legendy miał wyszczerbić swój miecz Bolesław Chrobry, sprowadzono cieśli z Poronina. Dobrych fachowców, ale drogich – chcieli 75 zł za godzinę plus wyżywienie. Kiedy miejscowi robotnicy dowiedzieli się o tej stawce, porzucili łopaty. Trzeba było im też podnieść płace. Ale jak to rozliczyć? – Wpadłem na pomysł – wyjaśniał w sądzie oskarżony G. – W tym samym budynku urzędowało Wojewódzkie Zrzeszenie Prywatnego Handlu i Usług. Dogadałem się z ich szefem, że podrzucą mi puste blankiety rachunków taksówkarzy… Po wypełnieniu ich wygospodarowałem kilkadziesiąt tysięcy złotych. Wielce pomocna była w tym procederze sekretarka kierownika dekoracji Hanna Z. Tak się tłumaczyła przed sądem: – Podrabiałam podpisy na rachunkach i umowach, bo mam w tym kierunku duży talent. Wiedziałam, że to jest to fikcyjna dokumentacja i ma służyć do zagarnięcia większych sum. Ale ja dostawałam za to premie od szefa. Trzeci dekorator, Jacek Sz. odmówił składania wyjaśnień, bo jak twierdził, nie chce dłużej uczestniczyć w parodii procesu. A dlaczego w śledztwie przyznał się do winy? Bo przesłuchujący go milicjant groził, że „go zgnoją, a kiedy wreszcie wyjdzie na wolność, jego dziś kilkutygodniowe dziecko będzie już chodziło do szkoły”.

Z konta na konto

Proces toczył się na początku 1980 r. Wyrok zapadł już po sierpniowych wydarzeniach. Prezes telewizji Maciej Szczepański był wtedy w areszcie. Dekorator Andrzej K. za zabór ok. 129 tys. zł i „wygospodarowanie” 180 tys. zł na inne cele, niż wynikało to z dokumentów, został skazany na sześć lat więzienia i grzywnę. Tę samą karę otrzymał Wojciech G., któremu udowodniono kradzież 179 tys. zł. Trzeci dekorator, Jacek Sz. (zarzut zagarnięcia 70 tys. zł) poszedł do więzienia na trzy lata i sześć miesięcy. Hanna Z., specjalistka od podrabiania podpisów, została skazana na dwa lata z warunkowym zawieszeniem kary. Grzegorz Królikiewicz nie uczestniczył w procesie dekoratorów. Zapytany przez „Prawo i Życie”, dlaczego doszło do takich nadużyć finansowych, stwierdził, że sprzyjało im usytuowanie telewizji jako jednostki budżetowej. Mogła wydawać dotacje bez konieczności uzasadniania, na co poszły. Szczepański siłą swego układu z Gierkiem zlikwidował w TV kontrolę finansową. Kierownictwo Poltelu nie martwiło się o zbyt swych filmów, bo telewizja kupowała wszystko, co wyprodukowano. Wystarczyło więc zminimalizować system kontroli pobierania pieniędzy z Telewizji przez Poltel i gotówka leciała strumieniem, o czym Szczepański nawet nie wiedział. Reżyser był rozgoryczony. Choć nie posadzono go w ławie oskarżonych, czuł się „jakby go opluto”. Jego dzieło zostało przerwane, patriotyczna idea pokrzepienia serc Polaków wylądowała w koszu na śmieci. – Najgorsze – powiedział na zakończenie wywiadu z red. Kołodziejskim – że w telewizji te same hieny, które wyrosły na demoralizowaniu swoich zwierzchników, dziś przychodzą do nowych prezesów i proponują odnowę. Co miał na myśli, pokazał wkrótce proces Macieja Szczepańskiego.

Więcej możesz przeczytać w 30/2016 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.