BRYGADA KRYZYS

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kto nam funduje kryzys gospodarczy
Apel Aleksandra Kwaśniewskiego wzywający do utworzenia ponadpartyjnej, działającej dłużej niż jedna kadencja koalicji na rzecz rozwoju Polski jest zdecydowanie spóźniony. Wielka ponadpartyjna i ponadczasowa koalicja funkcjonuje u nas od dawna. Nie wiem tylko, czy to właśnie o nią prezydentowi chodziło. Koalicją, która działa u nas od lat bez względu na to, kto rządzi, jest bowiem Porozumienie na rzecz Kryzysu. I wiele wskazuje na to, że może ono wkrótce odnieść wielki sukces.

Kryzys, krach, stagnacja
Klasyczne kryzysy wynikające z cyklu koniunkturalnego i rozbieżności czasowej między zwiększaniem popytu i podaży to już zapewne historia. Dlatego gdy ktoś dzisiaj używa słowa "kryzys", nie ma na myśli zjawisk podobnych do tych z lat 1929-1933. Zmiany, które zaszły po wojnie (wzrost udziału wydatków państwa w popycie globalnym, ochrona pracowników i wysokie koszty ich zwalniania oraz globalizacja gospodarki), stały się wielkim automatycznym stabilizatorem sprawiającym, że wystąpienie na masową skalę zjawiska nadprodukcji jest raczej niemożliwe. Za usunięcie groźby kryzysu świat płaci częstszymi recesjami, większym zagrożeniem załamaniem finansowym oraz stagnacją, charakteryzującą się utrzymywaniem przez kilka lat wzrostu PKB na poziomie 1-1,5 proc.

Stabilny deficyt
W Polsce żyjemy w sporym zagrożeniu krachem finansowym i rosnącą groźbą stagnacji. Niebezpieczeństwo krachu wynika z dużego deficytu obrotów bilansu płatniczego. W rekordowym okresie (wiosną 2000 r.) wynosił on 8,3 proc. PKB. Dzisiaj wprawdzie jest trochę niższy (około 5,5 proc. PKB), ale i tak to kwota ogromna (kilkanaście miliardów dolarów), znacznie przekraczająca granicę bezpieczeństwa szacowaną na 3-4 proc. PKB. Deficyt ten pokrywany jest przez zagraniczny kapitał, który napływa do nas ze względu na dwa czynniki: wysokie oprocentowanie pożyczek i niezłą ocenę stabilności polityczno-gospodarczej.
Wysokie oprocentowanie prędko nie spadnie. Nie zrównoważony budżet musi pożyczać dużo, a to jest drogie. Natomiast ocena stabilności polityczno-gospodarczej Polski może się łatwo zmienić.
I to nie tylko dlatego, że robimy wiele, aby ją obniżyć. Ocena taka, nie dość, że zawsze subiektywna i nieco przypadkowa, zależy także od tego, co się dzieje na świecie. Wystarczy, że fundusze inwestycyjne dostaną solidnie w kuper w jakimś zakątku globu albo gdzie indziej zwietrzą frykasy, aby poszły sobie precz z Polski.

Nasze sikawki
- Polski rynek walutowy jest płytki, co oznacza, że wprowadzenie stosunkowo niedużej sumy przez NBP może znacząco zmienić kurs - ostrzega Bohdan Wyżnikiewicz, wicedyrektor Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, po czym tonuje swoją ocenę konstatacją, że krach finansowy jest mało prawdopodobny. Ma rację, ale tylko teoretycznie i tylko pod pewnym warunkiem. Stabilizowanie rynku walutowego i ratowanie przed krachem zawsze jest kosztowne, a skuteczne jedynie wtedy, gdy akcję taką podejmuje się we właściwym momencie i z odpowiednią siłą. W istocie przypomina to gaszenie lasu. Gdy płomyczek jest niewielki, wystarczy na niego nasiusiać. Jeżeli jednak zatnie się nam zamek albo przyswoimy za mało płynów, jedynym skutkiem będą bolesne poparzenia strażaka. Pożar walutowy, rozpoczęty przez wycofywanie obcego kapitału, szybko spowoduje krajową ucieczkę od złotego. Ludność i przedsiębiorstwa zaczną zamieniać oszczędności na waluty twarde, a to, czego nie wymienią, będą w przyspieszonym tempie wydawać. Soli jak w 1980 r. pewno nie zabraknie, ale po takiej panice gospodarka będzie wyglądać jak po pożarze.
Pomału do większości myślących ludzi docierać zaczyna prawda, że na samym początku łańcucha zjawisk prowadzących do krachu stoi deficyt budżetowy. Coraz więcej osób zaczyna też zdawać sobie sprawę z tego, że bez ograniczenia (a najlepiej likwidacji) owego deficytu zawsze będziemy stać nad skrajem przepaści.

Deficyt według marszałka Borowskiego
Wyrażenie "coraz więcej osób" obejmuje także polityków. Z pewnym jednak zastrzeżeniem: nie w każdej sytuacji. Na przykład zaprzyjaźnieni i inteligentni politycy (z nieinteligentnymi się nie przyjaźnię) patrzą na mnie teraz jak ludowy Koreańczyk na reklamę McDonalda i mówią: "Kochany, w roku wyborczym?".
Bardziej elegancką wykładnię tego sposobu myślenia dał Marek Borowski w dyskusji o hamowaniu inflacji. Napisał bowiem tak: "Niektórzy ekonomiści powiadają: Jeżeli rząd może obniżyć inflację, redukując deficyt budżetowy, to niechże to czyni... Co jednak zrobić, gdy obniżenie deficytu nie jest możliwe?". A zdaniem Borowskiego nie jest (chociaż gotów jestem dać panu marszałkowi słowo honoru, że jest) ze względu na "konsekwencje społeczne".
Konsekwencje społeczne. Znowu zatem wracamy do starego dowcipu o tym, że cenzura zamieniła w artykule fragment "traktor jest zepsuty, bo nie ma jednego koła" na "nasz wspaniały traktor ma trzy koła dobre". Konsekwencje społeczne i głosy wyborców znaczą przecież to samo, ale zdanie po ingerencji cenzury brzmi zupełnie inaczej.

Króliki z cylindra
- Od PSL pałeczkę przejął SLD, który najwyraźniej nie jest pewien populistycznej większości swojego elektoratu i ciągle szuka królików do wyciągnięcia z kapelusza - ostrzega prof. Jan Winiecki. Po pełnych troski rozważaniach, czy nie należałoby renegocjować harmonogramu spłaty długu zagranicznego, przyszła kolej na następne króliki. Pierwszy był króliczek wielkanocny, bo cukrowy. Nieoczekiwane poparcie SLD przesądziło o powstaniu Polskiego Cukru, kolejnego kandydata do wiecznego subsydiowania przez podatników. Krótkookresowe cele przypodobania się elektoratowi (tym razem wiejskiemu) raz jeszcze odniosły zwycięstwo nad dobrem wspólnym.
Całe stadko królików prestidigitatorzy SLD wyciągnęli z okazji prezentowania programu walki z bezrobociem. Wśród ich populistycznych recept znalazły się tak kuriozalne jak "zróżnicowanie instrumentów finansowych i podatkowych między regionami". Inna stopa procentowa czy podatkowa na Mazowszu, a inna w Białostockiem to niewątpliwie odkrycie na miarę anty-Nobla... Punkt siedzenia zmienia zwykle punkt widzenia i gdy przyjdzie do kształtowania strategii przyszłego rządu SLD, większość królików wróci zapewne do kapelusza. Tyle że niektórych (na przykład Polskiego Cukru) nie da się tam już wcisnąć i koszty ich utrzymania ponosić będziemy wszyscy...

Striptiz podatnika
Profesor Winiecki ma jedną uciążliwą w niektórych sytuacjach wadę: chorobliwy optymizm. Mimo że nasz cyrk dopiero w budowie, polityczne variétés trwa i wyciąganie królika z cylindra to tylko numer na rozgrzewkę. Główną atrakcją jest oczywiście striptiz. Na sejmową mównicę wchodzi facet z dowolnej partii i mówi o konsekwencjach społecznych. I widownia już wie, że podatnika będą rozbierać z pieniędzy.
Furda Polski Cukier! W końcu cukrownie zadłużone są raptem na 1,3 mld zł, a ich roczny deficyt wynosi nie więcej niż 500 mln zł. Te głupie 25 zł podatku od głowy na to, aby chłopi żyli dostatniej, a Gabriel Janowski rósł w siłę, przeciętny obywatel może zapłacić. Gorzej, że na przełomie wieków Sejm nałożył na nas jeszcze kilka podatków.

5 złotych na zarząd
W przedwojennej piosence andrusowskiej stan finansów publicznych przedstawiano takimi oto słowy: "Dwa złote na rząd, trzy złote na zarząd, a dla tej pani, co ją prezes pieści, osiem czterdzieści". A zatem nie jest źle. Uchwalając nową ordynację wyborczą, nałożono na nas podatek w wysokości tylko 5 zł, albowiem subwencja polityczna wyniesie około 110 mln zł. Dla partii nie będzie to jednak stan skrajnej nędzy. Sprawozdania partyjne za 1999 r. wskazują bowiem, że całkowite dochody dziesięciu największych ugrupowań (a przecież nie wszystkie wejdą do Sejmu) wyniosły 20 mln zł. Oznacza to, że posłowie nie tylko nas okradli, lecz także zapewnili sobie pięciokrotny wzrost dochodów.

2 złote na Warszawę
Ustrój stolicy to kuriozum w skali świata. Liczba prezydentów, radnych i urzędników w Warszawie jest większa niż w dziesięciu największych miastach USA. Koszt tego "zarządu" szacować można na kilkadziesiąt milionów złotych, co zmusza podatnika do dodatkowej zrzutki w wysokości, powiedzmy, 2 zł rocznie. W sporze o ustrój stolicy zwyciężyło bowiem stanowisko Andrzeja Wielowieyskiego, który jako niezmordowany propagator samorządności stwierdził w Sejmie, że cały ten spór "to dylemat między doraźnym usprawnieniem a tworzeniem społeczeństwa obywatelskiego".

Wielbłąd zdenerwowany, czyli 1 procent PKB
Zarzucić mi można, że omawiając sukcesy wielkiej koalicji (na rzecz kryzysu), czepiam się szczegółów. Zgoda. Jeżeli jednak na grzbiecie wielbłąda układać będziemy piramidę z groszy, to n-ty z nich sprawi, że wielbłąd się zdenerwuje, pójdzie sobie i plując, powie: "A sami sobie róbcie ten wzrost gospodarczy".
Oprócz szczegółów są jednak procenty. Uchwalona 1 marca nowelizacja kodeksu pracy powoduje: bałagan od dziś; od 1 stycznia 2002 r. wzrost kosztów pracy o 2,5 proc., a od 1 stycznia 2003 r. - o 5 proc. A koszty pracy w ubiegłym roku wynosiły 310 mld zł. Owe 2-5 proc. daje łącznie dodatkowe 8-15 mld zł! Licząc inaczej, jedną decyzją naszej koalicji pozbawiliśmy się 1-2 proc. PKB.

Koalicja i stagnacja
Podsumujmy, co robi nasza wielka koalicja (na rzecz kryzysu). Otóż kierując się interesem społecznym, stara się maksymalnie podwyższyć koszty pracy oraz maksymalnie zwiększyć ciężary podatkowe. Ponieważ ten drugi cel miałby negatywne konsekwencje społeczne, czyni to poprzez powiększanie deficytu budżetowego. Dzięki sprawnej realizacji obydwu celów prowadzi naszą gospodarkę najkrótszą drogą do długookresowej stagnacji.
Pora teraz na przypomnienie, co ekonomia mówi o źródłach stagnacji. W diagnozie przyczyn długookresowego zahamowania tempa wzrostu ekonomiści są przeraźliwie zgodni. Dochodzi do niego wtedy, gdy gospodarka traci zdolność do zwiększania produktywności, co z kolei następuje wtedy, gdy słabną bodźce do inwestowania w nowe technologie (wzrost podatków) i maleją zdolności akumulacyjne gospodarki (czyli koszt pracy niebezpiecznie zbliża się do przeciętnej wydajności). I to nam koalicja swoimi ustawami zafundowała. A wsparł ją w tym dziele dodatkowy sojusznik.

Minister Rejtan na Wiejskiej
To, że Sejm robi, co może, aby rozwalić finanse publiczne, samo w sobie może by do krachu czy stagnacji nie wystarczyło, w rezerwie są jednak rząd i opozycja pozaparlamentarna. W rządzie najważniejszy jest minister finansów. W sytuacji opisanej powyżej ów strażnik pieniędzy podatnika powinien w Sejmie wołać: "Ludzie! Co robicie?! Przecież przy takich wydatkach nie da się uchwalić budżetu, zmniejszać deficytu i utrzymać wzrostu gospodarczego!". Zamiast tego pan minister, żonglując deficytami (kolejny numer z variétés), stwierdził, że przygotował budżet wspaniały, a jego krytycy to banda nieuków. Niestety, optymizmu starczyło mu tylko na dwa miesiące. Po tym czasie - zachęcając zagranicznych inwestorów do paniki - zaczął mówić o nowelizacji budżetu. W imię "konieczności społecznej" polska magnateria polityczna troszczy się także o politycznych szaraków.

Więcej możesz przeczytać w 20/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.