Jeszcze będę niepokoił

Jeszcze będę niepokoił

Dodano: 
Jeszcze będę niepokoił
Jeszcze będę niepokoił Źródło: 123RF
Mordował bogatszych od siebie, bo to poprawiało mu nastrój. Udawał, że jest zainteresowany wynajmem albo zakupem nieruchomości.

Klient robił wrażenie rzeczowego, był dobrze ubrany, dawał do zrozumienia, że po powrocie z dłuższego pobytu za granicą ma dużo pieniędzy, które chciałby rozsądnie ulokować w tym kraju. Może tylko przesadzał z perfumami. – Dziękuję ślicznie, jeszcze będę ewentualnie niepokoił – tak zwykle kończył rozmowę z właścicielami domów do wynajęcia lub sprzedaży. Emerytowany lekarz Jerzy O., właściciel willi na warszawskiej Sadybie, cieszył się, że sprzedaż domu, który od kilku lat stał pusty, dobiega końca. – Na 99 proc. tym razem dobijemy targu – powiedział żonie, wychodząc na spotkanie z klientem. – Przyjedzie z dekoratorką wnętrz, która będzie mu urządzała mieszkanie.

Gazem i nożem

Zakrwawione ciało 70-letniego Jerzego O. z licznymi ranami kłutymi znalazła 22 lutego 2013 r. w piwnicy willi jego pasierbica. Pojechała tam na prośbę żony Jerzego O., zaniepokojonej głuchym telefonem męża. Doktor umówił się z klientem na godz. 18. Pasierbica była w willi dwie godziny później. Sekcja zwłok wykazała, że starszy mężczyzna został zaatakowany z furiacką siłą. Najpierw gazem paraliżującym, następnienożem. Zmarł z wykrwawienia. Zabójstwo wyglądało na zbrodnię bez żadnego motywu. Doktor wiódł spokojne życie emeryta. W willi nie trzymał wartościowych przedmiotów. Nie miał długów. Inne tropy? Na ubraniu ofiary, a także na porzuconym kuchennym nożu znaleziono DNA. Niestety, nie figurowało ono w policyjnej bazie. Śledczy przeanalizowali telefoniczne rozmowy lekarza z mężczyzną zamierzającym kupić willę. Dwa dni po zabójstwie numer karty przedpłatowej, którą posługiwał się morderca, zaktywizował się na kilka minut. Cztery dni później po jednej rozmowie znów stan uśpienia. Ale policjanci zdołali nagrać głos mężczyzny, który łączył się tylko w jednej sprawie – sprzedaży mieszkania. Przez następne pół roku śledczy nie znaleźli niczego więcej.

Ślad po duszeniu

W sierpniowe popołudnie 50-letnia Elżbieta S. pojechała do swego domu na warszawskim Imielinie, aby spotkać się z przedstawicielem austriackiej firmy, który pertraktował z nią w sprawie wynajmu lub sprzedaży willi. Wyglądało na to, że transakcja wreszcie dojdzie do skutku. Opowiadając o tym mężowi, Elżbieta S. wspomniała, że przyszły najemca zrobił na niej dobre wrażenie, tylko niepotrzebnie tak się wypachnił. Wieczorem kobietę znaleziono martwą na podłodze w salonie willi. Jej ręce i nogi były owinięte taśmą klejącą. Na szyi miała ślad po duszeniu, na klatce piersiowej liczne rany kłute. Obok leżał zakrwawiony nóż. Prawdopodobnie się broniła; pod paznokciem biegli odkryli drobinę obcego naskórka. Niestety, jego DNA nie figurowało w policyjnej bazie. Kto zabił? Elżbieta S. była aktywna towarzysko, chodziła na wykłady uniwersytetu trzeciego wieku, miała dużo znajomych.

Przesłuchano wiele osób. Nic to nie dało. Ale podobieństwo przebiegu obu zbrodni było oczywiste: ofiarami zostały osoby starsze, które na spotkania z potencjalnymi kupcami przychodziły samotnie. Każda zginęła od kilkunastu ciosów zadanych ostrym nożem, jakby celowo pozostawionym obok ofiary. Nie były to morderstwa w celach rabunkowych. Z domów nic nie zginęło. Zabójca wybierał mokotowskie wille, na których wprawdzie wisiał baner o sprzedaży, ale nie miały zainstalowanych kamer. Sprawdzono kartoteki skazanych w przeszłości za brutalne zabójstwo, dziś już na wolności. Wszyscy mieli alibi. Szukano powiązań między ofiarami. Też pudło – Jerzy O. i Elżbieta S. nigdy się nie spotkali. Policyjna psycholog przygotowała profil mordercy. Stwierdziła, że w braku motywu trzeba wziąć pod uwagę ewentualność „zabójstwa dla emocji”. Psycholodzy tak określają postępowanie kogoś, kto odczuwa przyjemność z samego faktu pozbawienia innej osoby życia. Podnieca go zabawa w kotka i myszkę z policją, chce, aby o jego zbrodni było głośno. Dlatego obok ciała ofiary pozostawia wizytówkę – zakrwawiony nóż.

Nie dzwoń na ten numer

Policjanci ściągnęli billingi karty, która na krótko uaktywniała się po śmierci Jerzego O. Odbiorcami telefonów były wyłącznie osoby, które miały coś wspólnego z wynajęciem lub sprzedażą domu. Przesłuchane potwierdzały, że dzwonił do nich jakiś mężczyzna w sprawie nieruchomości, ale się nie dogadali. Niemal równo rok po zabójstwie na Sadybie operator telefonii zawiadomił policję, że trzykrotnie uaktywnił się telefon, w którym użyto obserwowanej karty. Mężczyzna (nagrano jego głos) połączył się i błyskawicznie rozłączył z numerem osoby, która wystawiła na sprzedaż dom na Ursynowie. Z tego samego numeru wysłano SMS do Zbigniewa H. A kilka dni później do Moniki B. o treści: „Mam zawieszony tel. Dzisiaj go odzyskam. Nie dzwoń na ten numer”. Ustalono, że Zbigniew H. jest kuzynem Jerzego B., ojca Moniki B. Należało bliżej przyjrzeć się osobie, która łączyła tych dwóch odbiorców SMS-ów, czyli Jerzemu B. Późnym wieczorem 12 marca 2014 r. policja zatrzymała go w toyocie zaparkowanej przy ursynowskiej ulicy. Zapytany, co tu robi, odpowiedział spokojnie, że zamierza przenocować u swego kuzyna Zbigniewa H., który mieszka naprzeciwko. Ma klucze do jego mieszkania, ale nie chciałby się z nim spotkać, dlatego obserwuje okna. Jeśli światło nie zapali się do godz. 21, to znaczy, że kuzyn tę noc spędza gdzie indziej. Policjanci weszli do wskazanego mieszkania. Znaleźli podpisany przez Jerzego B. weksel na 330 tys. zł – tyle był winien swemu kuzynowi Zbigniewowi H. Pozostały plon rewizji to kajdanki, okładka legitymacji policyjnej, pojemnik z gazem paraliżującym, nóż kuchenny, kilka par gumowych rękawiczek, pręt stalowy i taśma klejąca. Był też telefon z rozłączoną baterią i bez karty SIM. Specjaliści stwierdzili, że ten aparat był użyty w kontaktach z Elżbietą S. Druga komórka, z której zabójca dzwonił do swoich ofiar, znajdowała się w zrewidowanej toyocie. Tę noc Jerzy B. spędził w areszcie. Nie przyznał się do żadnego z zabójstw. – Nigdy nie byłem pod wskazanymi adresami. Nie znam Jerzego O. ani Elżbiety S. – mówił. Telefony kupił na bazarku w październiku 2013 r., czyli po obu zabójstwach.

Chodząca dobroć

Kiedy przedstawiono mu nagranie podsłuchanej rozmowy, potwierdził, że to jest jego głos. Zadzwonił z czystej ciekawości, tłumaczył, bo przejeżdżając, zobaczył na balkonie baner. Chciał się dowiedzieć, ile trzeba mieć pieniędzy, by kupić sobie taką willę. Ani mu w głowie było przystępowanie do transakcji – nie tylko nie miał pieniędzy, ale miał 400 tys. zł długu. Opowiadał, że od dawna jest bez pracy. Kiedyś prowadził własny sklep z materiałami biurowymi. Ale nie opłacało się. Po dwudniowym kursie maklerskim zaczął grać na rynku walutowym, ale nastąpił krach na światowej giełdzie. Zapożyczył się, by odegrać straty, szczęście nie przychodziło, w końcu musiał sprzedać mieszkanie.Od połowy 2013 r. jest na utrzymaniu matki, sypia u znajomych i krewnych, gdzie go noc zastanie. Zmieniał telefony, bo ścigali go dłużnicy. Przesłuchiwani krewni i znajomi byli zszokowani. – Morderstwo? Przecież on nigdy na nikogo nie podniósł ręki – dziwili się. Przeciwnie, znali go jako chodzącą dobroć. Kiedy jego córka studentka niespodziewanie uczyniła go dziadkiem, dniami i nocami opiekował się noworodkiem. Kuzyn psycholog dopatrywał się u Jerzego B. zastarzałych kompleksów. Nie zdołał ukończyć studiów, nie udało mu się małżeństwo: – Jerzy ma pretensje do losu, że urodził się w niebogatej rodzinie. Inni mają lepiej, a jego zdaniem na to nie zasługują. Znajomi B., zwłaszcza ci, którzy pożyczyli mu pieniądze, postrzegali go poniewczasie jako mitomana. – Opowiadał, że buduje na Mazurach za unijne pieniądze jakiś duży kompleks budynków, dałem się na to nabrać – zeznał rozgoryczony Marcin K., któremu Jerzy B. był winien 140 tys. zł. Na pierwszym spotkaniu z biegłym psychologiem Jerzy B. udawał niemowę. Zapytany, czy wyraża zgodę na badanie, zaprzeczył ruchem głowy. – Dlaczego? – dociekał psycholog. Jerzy B. rozłożył ręce w geście bezradności i wzniósł oczy do góry. Ponowne badanie odbyło się w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach. Tym razem pacjent odgrywał supermena. Mówił, że zawsze podejmuje decyzje rozważnie, na zimno. – U mnie panika trwa 15 sekund. Ja nie włożę ręki do ognia, tylko szukam patyka. Z tego badania Jerzy B. wyszedł z oceną: „Wysoka inteligencja. Osobowość narcystyczna. Świadome stosowanie zabiegów autoprezentacyjnych”. DNA Jerzego B. okazało się identyczne ze śladami znalezionymi na zwłokach dr. Jerzego O. i Elżbiety S. Podejrzany nie wytłumaczył prokuratorowi, w jaki sposób ślady jego DNA znalazły się na ubraniach ofiar.

Ponieważ kroił się proces poszlakowy, prokuratura zwróciła się do biegłego sądowego Dariusza Piotrowicza, uznanego wykładowcy na Uniwersytecie SWPS, o sprecyzowanie przyczyn, dla których B. miałby mordować nieznane mu wcześniej osoby. Jerzy B. – stwierdził psycholog – ma osobowość narcystyczną, obniżony poziom lęku i skłonność do manipulacji otoczeniem. Brak mu empatii, od innych wymaga przestrzegania prawa, ale sam pozwala sobie na jego łamanie. Ma skłonności psychopatyczne i stałą silną potrzebę stymulacji napięcia emocjonalnego. Nie zabijał dla rabunku czy uzyskania korzyści materialnych. Dopuszczał się najcięższych zbrodni, aby poczuć przypływ adrenaliny i rozładować napięcie psychiczne. Szczegółowe planowanie łowienia ofiar przemawia za tym, że B. zaspokajał potrzeby psychologiczne nie tylko w akcie zabójstwa, lecz także w znacznej mierze właśnie w samym przygotowywaniu napaści. Mając korzystny obraz własnej osoby jako wyróżniającej się w tłumie (ten obraz wzmacniał perfumami), innych ludzi traktował instrumentalnie. Ale wobec grupy społecznej, której bogactwo mu imponowało, odczuwał zazdrość i wrogość. Z ofiarami, które w jego mniemaniu należały do świata bogatych, wchodził w bezpośredni fizyczny kontakt – twarzą w twarz. To dostarczało mu dodatkowej podniety, bo mógł się znęcać, upokarzać, zaspokajać swoje sadystyczne (nieseksualne) fantazje. Gdyby nie został zatrzymany, prawdopodobnie popełniłby kolejne morderstwo. Przed sądem Jerzy B. nie przyznawał się do zbrodni. – Nie wiem, dlaczego tutaj się znalazłem – powiedział – jestem ofiarą szeregu pomyłek śledczych. Jego obrońca eksponował wszystkie wątpliwości. Do takich należało zeznanie sąsiadki, która pół godziny przed tragiczną śmiercią doktora O. wyprowadzała psa na spacer i widziała z ulicy, że lekarz krząta się w kuchni. Wracając do domu, znów spojrzała w kuchenne okno i zobaczyła sylwetkę innego mężczyzny. Na sali sądowej nie była jednak pewna, czy to był oskarżony. Podczas procesu wyszło też na jaw, że już po zamordowaniu O. koło północy w jego telefonie wyświetliło się połączenie z Jerzym B. Dla obrońcy miał to być argument, że ktoś inny niż jego klient mógł być mordercą. Sędzia uznał jednak, że Jerzy B. tylko po to zadzwonił do martwego już właściciela willi, aby w razie wpadki móc się tłumaczyć: z mojej winy do spotkania nie doszło i dlatego późnym wieczorem zatelefonowałem do pana O., aby przeprosić i umówić się na dokończenie transakcji. – Oskarżony nie wziął pod uwagę, zauważył sędzia, że żona Jerzego O. dokładnie wiedziała, o której godzinie jest spotkanie z klientem i dlatego już o 20, nie mogąc doczekać się telefonu od męża, wysłała do wilii córkę. Sąd okręgowy nie miał wątpliwości, że oskarżony zamordował dwie osoby. Wyrok mógł być tylko jeden: dożywocie. Sąd apelacyjny utrzymał go w mocy. 21 czerwca kasacja obrońcy Jerzego O. do Sądu Najwyższego została oddalona.

Więcej możesz przeczytać w 37/2017 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.