Więdnąca zieleń

Więdnąca zieleń

Dodano:   /  Zmieniono: 
Partie ekologów nie mają pomysłu na własną przyszłość



Dla Zielonych ze wschodu Niemiec wybory do lokalnych parlamentów były ostatnią szansą. W Zwickau przed wiecem postawili na Georgen-Platz złotego mercedesa z napędem na olej roślinny, a Gunda Röstel, ówczesna przywódczyni partii w Saksonii, rozsyłała uśmiechy z jednoosobowego wehikułu na baterie słoneczne. Wyborcy nie uwierzyli jednak w złote mercedesy. Zieloni ponieśli sromotną klęskę - w nowych landach uzyskali ledwie 2 proc. głosów. Wkrótce okazało się, że była to uwertura do długiej serii klęsk. Różowo-zieloni koalicjanci oddali rządy w Hesji, w Saarze wyeksmitowano ich z parlamentu, a w Nadrenii-Palatynacie i Badenii-Wirtembergii odwróciło się od nich ponad 40 proc. zwolenników. W ostatnich trzech latach piętnaście razy ponieśli klęski w wyborach do landtagów. Sytuacja najstarszej w Europie partii ekologów stała się wręcz dramatyczna.

Polityczna przygoda
Niemieccy Zieloni wywodzą się z lewicujących i pacyfistycznych ruchów społecznych z przełomu lat 60. i 70. Struktury federalne Die Grünen powstały już w 1979 r. i były wzorem dla ekopartii w całej Europie. Zieloni postulowali rozwiązanie bloków wojskowych i armii, rządy w formie bezpośredniej demokracji, czyli referenda lokalne i narodowe, związek edukacji z polityką zatrudnienia, równouprawnienie kobiet i mężczyzn oraz par hetero- i homoseksualnych, a także rozwój życia społecznego w zgodzie z przyrodą i całkowitą rezygnację z energii atomowej. Początek ekopartii był wszędzie jednakowy: nurt ten był przygodą dla jego uczestników, a dla wyborców - ucieczką od wielkich skostniałych partii lewicy i prawicy. Mimo że partie ekologów nigdy nie miały więcej niż kilkadziesiąt tysięcy członków, odcisnęły wyraźne piętno na polityce chadeków i socjaldemokratów. Pierwsi w Europie do parlamentu weszli Zieloni z Niemiec, ale przy sterze rządów stanęli dopiero dwa lata temu.

Amarantowy odcień zieleni
Włoska Federacja Zielonych stworzyła rząd wraz z lewicą już w 1996 r. Według własnej oceny, partia ta liczy 80 tys. członków. Pięć lat jej rządów udowodniło, że wyborcy powinni ją traktować wyłącznie w kategoriach politycznego happeningu. Kilka lat temu kampanię wyborczą Zielonych wsparła żona rzecznika ugrupowania, Carlo Ripy di Meana, która na billboardach z napisem "To jedyne futro, jakiego używam" zaprezentowała owłosienie łonowe.
Dziś włoskim Zielonym przewodzi ultrakomunistka Grazia Francescato, znana głównie z antyglobalizacyjnych rozrób. Jej partia przeprowadziła kilka głośnych akcji, m.in. burzyła domy biedoty w Dolinie Świętych w Agrigento na Sycylii, blokowała rozbudowę sieci autostrad i linii kolejowych, w tym ekspresowego połączenia z Lyonu do Turynu, doprowadziła do zamknięcia dwóch elektrowni atomowych i przerwania budowy trzeciej, a przede wszystkim do rekordowych podwyżek cen benzyny. Włoscy Zieloni szermują sloganami o potrzebie ochrony środowiska, ale nie przyczynili się do poprawy sytuacji w tej dziedzinie. Hasłami czystej przyrody i zdrowej żywności posłużył się w kampanii wyborczej centroprawicowy Dom Wolności. Do wyborów 13 maja Zieloni przystąpili w koalicji z komunistami, ale nie zdobyli ani jednego miejsca w parlamencie.
Kolor amarantowy przebija także z wizerunku hiszpańskich ecos. Partia Los Verdes powstała w 1984 r. Po trwającym kilka lat podziale na grupy sympatyzujące z komunistami i socjalistami w 1999 r. Zieloni znaleźli wspólny język, lecz ich rola pozostała marginalna. W walce z centroprawicowym rządem José Marii Aznara Los Verdes sprzymierzyli się ze Zjednoczoną Lewicą. Odłamy Zielonych kojarzone są też z organizacjami terrorystycznymi, baskijską ETA i katalońską FRAPO. Los Verdes zarzuca się, że nie wyrośli z ulicznych bijatyk, czego dowodem był udział przedstawicieli ruchu w zamieszkach podczas grudniowego szczytu UE w Nicei.

Zielony Paryż
Również we Francji ugrupowania Zielonych przez wiele lat uchodziły za egzotyczny margines. Były skłócone i grzęzły w bałaganie strukturalnym. Partie ekologów nie miały (wiele nie ma do tej pory) przewodniczących, lecz tylko rzeczników. Same blokowały swe działania, stosując zasadę rozdziału funkcji partyjnych i mandatu poselskiego. Poważniejsze sukcesy wyborcze odnosiły tylko wtedy, gdy udało się im zaprowadzić dyscyplinę wewnętrzną. Francuscy Zieloni to dziś zaledwie 6 tys. osób, mimo to partia ta współtworzy koalicję rządzącą. Zawdzięcza to przede wszystkim Dominique Voynet, minister gospodarki terenowej i ochrony środowiska w rządzie Lionela Jospina, która na pierwszym ogólnokrajowym zjeździe Zielonych w 1995 r. w Le Mans doprowadziła do zjednoczenia ruchu i wyborczego sojuszu z lewicą. W przeciwieństwie do Włoch i Niemiec we Francji notowania ugrupowania rosną. Ekolodzy mnożą więc żądania polityczne wobec koalicyjnych partnerów: chcieliby przyznania im dodatkowych resortów, wniesienia poprawek do ordynacji wyborczej oraz zmiany układu sił w administracji regionalnej i parlamencie po wyborach w 2002 r. Socjaliści chcą pohamować te zapędy, ale zależy im, by w przedwyborczym roku koalicja rządowa się utrzymała. Obserwatorzy francuskiej sceny politycznej nie wróżą Zielonym wielkiej kariery, ale przyznają, że to ugrupowanie może jeszcze spowodować spore zamieszanie.

Mit ekologicznej alternatywy
Niemieccy Die Grünen weszli do rządu, bo bez nich socjaldemokraci nie uzyskaliby niezbędnej większości parlamentarnej, upoważniającej kanclerza Gerharda Schrödera do sformowania gabinetu. Na Zielonych głosowali przede wszystkim ci, którzy zawiedli się na chadekach lub SPD, lecz nie chcieli popadać w skrajności.
Do sukcesu ekologów przyczyniły się też liczne afery z udziałem prominentnych polityków lewicy i prawicy. Na tym tle Zieloni prezentują się jako mniej ubrudzeni władzą, bliżsi obywatelom. Co prawda, nie mają odpowiedzi na problemy wielkiej polityki, za to głośno wypowiadają się o komunikacji, budowie ścieżek rowerowych, parków, zdrowej żywności i wielu innych przyziemnych sprawach ważnych dla obywateli. W chwili gdy zaczynają zgłaszać swe ozdrowieńcze postulaty w skali makro, ich popularność gwałtownie spada. W stolicy Francji rozległ się pomruk niezadowolenia, gdy Zieloni zaproponowali zmniejszenie o połowę liczby miejsc do parkowania i utworzenie parkingów na obrzeżach miasta, aby wymusić w ten sposób korzystanie z publicznych środków lokomocji. W Niemczech, gdzie Zieloni wymogli na koalicyjnym partnerze wprowadzenie tzw. ekopodatku, przez co ceny paliw pobiły rekordy, na pomruku się nie skończyło. Ekolodzy stracili poparcie wyborców i znaleźli się na krawędzi politycznego niebytu.
Problemem Zielonych jest to, że nie mają pomysłu na własną przyszłość. Ochrona środowiska naturalnego weszła do programów wszystkich partii, pacyfistyczne mrzonki o świecie bez armii sami uznali za utopię, pozostaje więc zwykła polityka, jaką uprawiają inne ugrupowania. "Staliśmy się zbiornikiem stojącej wody" - skonstatował Ralf Fücks, działacz Die Grünen, szef Fundacji Heinricha Bölla. Po zdobyciu władzy niemieccy Zieloni się rozdzielili. Skrzydło realistów usiłuje dostosować program do wymogów globalizacji, broni cięć oszczędnościowych rządu, dostrzega potrzebę korzystania z elektrowni atomowych do czasu znalezienia innych źródeł energii, a w polityce zagranicznej uznaje konieczność interwencji zbrojnych. Dogmatycy zarzucają im uprawianie politycznej prostytucji i zdradę ideową. Oba skrzydła obwiniają się nawzajem o porażki partii.

Koniec happeningu?
Dawniej obrady Zielonych przypominały rodzinne pikniki, gdy jednak ich przywódcy zamienili dżinsy na garnitury Armaniego, okrzyknięci zostali przez partyjne doły karierowiczami. Po tym jak partyjny antagonista rozbił na głowie Joschki Fischera worek z czerwoną farbą, atmosfera pikniku ostatecznie się ulotniła, za to na sali obrad pojawili się ochroniarze. Zieloni utopiści nie zadali sobie nawet pytania, dlaczego minister spraw zagranicznych i wicekanclerz bije rekordy popularności, a w tym samym czasie jego partii grozi samozagłada.
Partia nie może się skupiać na gospodarce ani ulegać społecznej presji - podkreślają Zieloni idealiści. Jürgen Trittin, szef resortu ochrony środowiska w rządzie Niemiec, nie miałby nic przeciw podwyższeniu cen benzyny do 5 marek za litr i natychmiastowemu zamknięciu elektrowni atomowych. Gerhard Schröder, dla którego koalicja z ekologami oznacza być albo nie być, przyznał, że woli Fischerów od Trittinów, ale pracować musi z oboma.
Kanclerz zapowiedział, że nie będzie nowego ekopodatku. Sprzeciw wobec tej idei jest tym większy, że uzyskane pieniądze nie służą ochronie środowiska, lecz łataniu dziur budżetowych. Dziś Schröder woli zaryzykować konflikt z koalicjantem niż utratę głosów. Poza tym liczy na to, że w przyszłorocznych wyborach będzie miał szansę na alians z liberałami, bo nowy zarząd FDP nie obstaje już przy sojuszu z chadecką CDU. W tej sytuacji polityczna przyszłość Zielonych nie jest pewna. Dziś ich wizerunek ratują dwie postaci: powszechnie szanowany szef dyplomacji Joschka Fischer i Renate Künast, która stanęła na czele nowego ministerstwa ochrony konsumentów. To jednak za mało, by ich rządowy mariaż z socjalistami nie okazał się epizodem z żałosnym końcem. Perspektywy Zielonych w innych państwach Europy nie wydają się lepsze.

Więcej możesz przeczytać w 23/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.