Posmarujesz - pojedziesz

Posmarujesz - pojedziesz

Dodano:   /  Zmieniono: 
Klika egzaminatorów i instruktorów opanowała system przyznawania praw jazdy

Krystyna Andrzejewska z Torunia przystępowała do egzaminu na prawo jazdy szesnaście razy. Ostatecznie w Polsce go nie zdała. W 1997 r. wyjechała na stałe do Kanady i tam zaliczyła egzamin za pierwszym podejściem. Artur Halemba z Jeleniej Góry przystępował do egzaminu dziesięciokrotnie. Udało mu się zdać w innym województwie - za jedenastym razem. Michał Spyra z Lublina zdawał egzamin osiem razy. Musiał zapłacić za 40 godzin dodatkowej jazdy. Zdał, gdy przeniósł się do innego egzaminatora. Regina Wojewoda z Lubania próbowała sześciokrotnie. Na razie udało jej się zaliczyć tylko teorię. Kolejną próbę postanowiła podjąć w innym mieście. Obawia się, by egzaminator nie wysłał za nią wilczego biletu, bo wówczas nie miałaby szans w żadnej miejscowości. Helena Rydlewska z Zielonej Góry próbowała zdawać egzamin w kilkunastu miejscowościach. Wszędzie ścigały ją "listy gończe" egzaminatorów, którym nie chciała wręczyć łapówki. Podobny los spotkał Witolda Gierczaka ze Słupska. Wszystkie te osoby uniknęłyby kłopotów i szykan, gdyby dały łapówkę.
Klika żeruje przede wszystkim na osobach ubiegających się o najpopularniejsze prawo jazdy kategorii B. W tej grupie egzamin praktyczny zdaje za pierwszym podejściem - wedle zbiorczych danych z 16 wojewódzkich ośrodków ruchu drogowego - tylko co trzeci kandydat (w innych grupach dwie trzecie).

Chory system, czyli złoty interes
Andrzejewska, Halemba, Spyra i Wojewoda to nieliczni z setek tysięcy ofiar działającej w Polsce kliki, która za łapówki, wedle własnego uznania rozdziela prawa jazdy. Dla tych ludzi nie liczy się wiedza i umiejętność prowadzenia pojazdu. Liczy się cennik: za zdany egzamin trzeba zapłacić od 0,7 tys. zł do 10 tys. zł. Zazwyczaj im dłużej kandydat zwleka z wręczeniem łapówki, tym więcej musi wyłożyć. Do kliki należy co prawda tylko część spośród 1,5 tys. egzaminatorów i około pięciuset osób w administracji ośrodków ruchu drogowego, ale co roku ludzie ci decydują o losie przeszło pół miliona kandydatów na kierowców. - Kastę egzaminatorów wspierają instruktorzy ze szkół nauki jazdy, którzy często są pośrednikami i mają udział w zyskach. Moim zdaniem, w układzie tym uczestniczy aż 90 proc. instruktorów - uważa Urszula Łukaszewicz, jedna z pierwszych kobiet egzaminatorów, która została pozbawiona prawa wykonywania zawodu, gdy nagłośniła aferę korupcyjną w Wojewódzkim Ośrodku Ruchu Drogowego w Jeleniej Górze.
W pięciu dużych ośrodkach - Warszawie, Wrocławiu, Krakowie, Szczecinie i Łodzi - pytaliśmy osoby uczestniczące w kursach prawa jazdy, czy proponowano im zdanie egzaminu w zamian za łapówkę. Trzy czwarte z pytanych przez nas twierdziło, że bez łapówki nie mają szans na uzyskanie prawa jazdy. O podobnej skali łapówkarstwa informują też osoby wnoszące skargi do rzecznika praw obywatelskich. Policzmy: jeśli w rzeczywistości tylko co trzeci z tych, którym proponowano "pomoc", zapłaciłby tysiąc złotych, klika "zarobiłaby" w ciągu roku ponad 100 mln zł. Oznacza to, że przeciętny członek kliki uzyskuje z łapówek dochody sięgające nawet 100 tys. zł rocznie. O nielegalnych dochodach wynoszących 90 tys. zł rocznie mówiono podczas procesów skorumpowanych egzaminatorów w Szczecinie i Jastrzębiu. Ta suma wystarczy za odpowiedź na pytanie, dlaczego tak trudno zmienić chory system zdawania egzaminów na prawo jazdy.
Ponieważ od roku obowiązują nowe, trudne do podrobienia prawa jazdy, o ponad 80 proc. zmniejszył się nielegalny, bazarowy handel tymi dokumentami. Nie oznacza to jednak, że nowego dokumentu nie można kupić bez egzaminu. Załatwiały to na przykład - za 2 tys. zł - ośrodki szkolenia kierowców w Rybniku i Jastrzębiu. Uprawnienia zdobywali tam również kierowcy ciężarówek. Z kolei ośrodek szkoleń w Ludomach niedaleko Piły, założony przez Mieczysława Kozłowskiego, maksymalnie ułatwiał zdobycie prawa jazdy. Kurs skracano do kilku godzin, kandydatom wręczano testy, które potem rozwiązywali na egzaminie, części praktycznej w ogóle można było nie zdawać. Szef ośrodka miał kandydatów z całej Polski - po prostu meldował ich u siebie na okres kursu i egzaminu.

System zamknięty, czyli bezradność ofiar
W systemie tym od jednoosobowej, nie podlegającej kontroli decyzji egzaminatora zależy, czy kandydat zaliczy egzamin praktyczny. - Siedem razy przystępowałem do egzaminu praktycznego i nigdy nie udało mi się pokonać placu manewrowego. Najczęściej egzaminator wcześniej wysiadał, przewracał lub przesuwał gumowy słupek i nie zaliczał manewrów. Ale nie miałem na to dowodu - opowiada Remigiusz Wardowski z Warszawy, który ostatecznie zdał egzamin w Siedlcach. - Sześć razy oblewałam jazdę po mieście. Czy jechałam wolno, czy dynamicznie egzaminator twierdził, że stwarzam zagrożenie na drodze. Innym razem manipulował przy desce rozdzielczej, niby przypadkowo wyłączając światła. Nie potrafiłam przedstawić dowodów, że byłam celowo szykanowana - mówi Jadwiga Żeleszkiewicz ze Stargardu Szczecińskiego. Ostatecznie prawo jazdy zdobyła w Stanach Zjednoczonych, a po powrocie wymieniła je na polskie. - Obecność instruktora w czasie egzaminu - na wniosek osoby egzaminowanej - mogłaby ograniczyć skalę łapówkarstwa. Cóż z tego, skoro egzaminatorzy nie chcą się na to zgodzić - mówi Roman Stencel, wiceprezes Polskiej Federacji Szkół Jazdy. Rozwiązaniem mógłby być też monitoring egzaminu praktycznego za pomocą kamer. Ograniczyłoby to korupcję, a jednocześnie umożliwiło reklamowanie wyniku egzaminu.

Kasta egzaminatorów, czyli szkoła korupcji
Z jednej strony, system stwarza egzaminatorom liczne okazje do korupcji, z drugiej - ich korporacja nie podlega mechanizmom wolnego rynku, jest bowiem klasyczną kastą zawodową. Egzaminatorem można zostać tylko po wpisaniu na listę wojewody i zatrudnieniu w jednym z 16 wojewódzkich ośrodków ruchu drogowego (WORD). Decyduje o tym dyrektor ośrodka, a wpływ na to mają także już zatrudnieni egzaminatorzy. Zanim w ogóle ktoś będzie miał szansę znaleźć się na liście wojewody, najpierw musi ukończyć specjalny kurs w Polskim Związku Motorowym, Lidze Obrony Kraju lub WORD. Zaświadczenie o ukończeniu takiego kursu umożliwia przystąpienie do egzaminu państwowego. Zdaje go jeden kandydat na dziesięciu. Nawet jeśli zdamy egzamin państwowy, możemy latami czekać na pracę w WORD. W praktyce szansę na zatrudnienie w wojewódzkim ośrodku ma nie więcej niż jedna osoba rocznie.
- Stanowimy specyficzną kastę zawodową. Zdajemy sobie z tego sprawę i chcemy taką kastę budować - nie kryje Janusz Płaneta, prezes Krajowego Stowarzyszenia Wojewódzkich Ośrodków Ruchu Drogowego i dyrektor WORD we Wrocławiu. Płaneta uważa, że kastowość pomaga w budowaniu publicznego zaufania do egzaminatorów i ich autorytetu. Jest odwrotnie: kastowość niszczy autorytet i sprzyja korupcji. - Korupcja jest w tej grupie tak powszechna, że stała się wręcz obyczajem - uważa Jan Maria Rokita, przewodniczący sejmowej Komisji Spraw Wewnętrznych i Administracji. Potwierdzają to setki skarg napływających do biura rzecznika praw obywatelskich. Rzecznik kilkakrotnie informował o tym ministra transportu, który ze względu na swe uprawnienia powinien zainteresować się sytuacją w wojewódzkich ośrodkach ruchu drogowego.
Patologiom sprzyja to, że wojewódzkie ośrodki utrzymują się wyłącznie z opłat egzaminacyjnych i szkoleń. To oznacza, że zależy im, by przyszły kierowca przystępował do egzaminu na prawo jazdy wielokrotnie. Kandydaci zdają więc trzy, cztery razy, bo ośrodek ma z tego zysk. W dodatku po trzech kolejnych nieudanych próbach muszą oni wykupić dodatkowe lekcje jazdy.

Prawo jazdy, czyli towar reglamentowany
Istniejący w Polsce system zdobywania prawa jazdy oznacza w praktyce reglamentowanie tego dokumentu. To sprzyja korupcji. Kuriozalne jest także to, że po ukończeniu kursu na egzamin czeka się około 30 dni. Kilka tygodni trwa też wyrobienie samego dokumentu. O tym, że system egzaminowania kierowców jest fatalny, obszernie informowano cztery lata temu w raporcie Najwyższej Izby Kontroli. Raport odniósł pewien skutek: w 1997 r. uchwalono nową ustawę prawo o ruchu drogowym, poddając wojewódzkie ośrodki ruchu drogowego i szkoły jazdy nadzorowi samorządów. Okazało się jednak, że samorządy zainteresowały się nie tyle korupcją, ile warunkami kształcenia przyszłych kierowców. - W Kielcach na dalszą działalność zgodę otrzymało 31 z 70 szkół - mówi Tadeusz Kot, dyrektor Wydziału Komunikacji Urzędu Miejskiego w Kielcach. Uderzono więc tylko w szkoły jazdy, zamiast zmienić system.
Ministerstwo Transportu proponuje, by na egzaminach teoretycznych wprowadzono testy komputerowe (tak jest m.in. w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie). Przynajmniej w tej fazie egzaminatorzy nie mieliby wpływu na wyniki. Zanim jednak system ten zacznie obowiązywać, WORD-y oraz szkoły jazdy będą musiały wydać kilka milionów złotych na sprzęt i oprogramowanie. Skąd zdobędą fundusze? Z opłat egzaminacyjnych i dodatkowych szkoleń, co oznacza, że przeciętny kandydat na kierowcę nie będzie przystępował do egzaminu trzy, cztery razy (jak obecnie), lecz siedem, osiem razy. W dodatku posłowie SLD proponują, by egzamin na prawo jazdy można było zdawać tylko we własnym powiecie, a to oznacza, że osoby nie chcące płacić łapówek nie miałyby dokąd uciec od kliki miejscowych egzaminatorów!

Odklikowienie, czyli prosty i efektywny system
Jak walczyć z patologiami? Przede wszystkim egzamin należałoby uprościć: wprowadzić testy komputerowe, monitoring egzaminu praktycznego, ograniczyć ćwiczenia z parkowania. Taki prosty i efektywny system działa na przykład w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Egzaminy i wydawanie dokumentów są domeną stanowego Wydziału Pojazdów Mechanicznych (Motor Vehicle Department), kursy prowadzą natomiast prywatne, nie koncesjonowane firmy. Praktycznie może to robić każdy. Cechą amerykańskiego systemu jest zaangażowanie rodziców, którzy legalnie uczą dzieci prowadzenia auta. W ten sposób do szkoły kierowców trafia już przeszkolony adept. W Polsce za taką "pomoc" grozi nawet 5 tys. zł grzywny. Amerykański egzamin kosztuje - w przeliczeniu na złotówki - zaledwie 40 zł (dwa razy taniej niż w Polsce) i składa się z trzech części - w tym komputerowego testu. W razie niepowodzenia zdający może go powtarzać bez końca, ale nie częściej niż trzykrotnie tego samego dnia. Praktyczną jazdę po mieście można odbyć z instruktorem nawet własnym samochodem. Po dwudziestominutowej przejażdżce można wprost z samochodu udać się po odbiór prawa jazdy. Potem wszystko reguluje rynek: kierowcy popełniający dużo wykroczeń i powodujący wypadki płacą bardzo wysokie stawki ubezpieczenia. Po prostu nie opłaca się być złym kierowcą.

Równanie w dół, czyli model europejski
Nie jest pocieszające to, że podobny do polskiego system funkcjonuje w wielu krajach europejskich. We Włoszech kursy prawa jazdy i egzaminy również są koncesjonowane - przez państwo oraz Automobilklub Italia. Na porządku dziennym są więc łapówki za zaliczenie egzaminu. Paradoksalnie, są one niższe niż w Polsce, ale we Włoszech drogie są same kursy (w przeliczeniu kosztują około 6 tys. zł). Nigdzie jednak - poza Francją, gdzie na wyznaczenie terminu egzaminu czeka się nawet sześć miesięcy - zdobycie prawa jazdy nie trwa tak długo jak u nas i nie jest tak skomplikowane. W Szwecji do egzaminu można przystąpić nawet bez wcześniejszego przeszkolenia, wystarczy mieć ukończone 16 lat. Niezależni inspektorzy sprawdzają tylko, jak taka osoba radzi sobie z jazdą po mieście. Egzamin trwa około 40 minut i kosztuje (w przeliczeniu) 720 zł. Jeśli ktoś zdecyduje się na kurs przygotowawczy, musi wydać jeszcze 4 tys. zł. We Francji po 20 godzinach jazdy, zdaniu egzaminu z przepisów kodeksu drogowego i uiszczeniu (w przeliczeniu) 1750 zł można otrzymać prawo jazdy ważne dwa lata. Jego posiadacz może jednak kierować pojazdem tylko w towarzystwie osoby posiadającej bezterminowe uprawnienia. Aby otrzymać normalne prawo jazdy, trzeba zaliczyć obowiązkowy kurs i zdać egzamin z teorii i praktyki.
Więcej możesz przeczytać w 25/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.