Widmo wolności

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kampania wyborcza ma z pewnością wyraźny koniec, gorzej jest natomiast z początkiem - znacznie bardziej mglistym i słabo osadzonym w czasie
Co wolno w kampanii prezydenckiej

Nie jest więc wcale pewne, czy za inaugurację powinno się uznawać oficjalne zgłoszenie kandydatur. Przecież silny związek z wyborami mają (przynajmniej w mediach) rzucane obecnie podejrzenia dotyczące tego, kto, gdzie i na czyje polecenie zbierał "kwity" na urzędującego prezydenta. Związek z wyborami ma także to, kto przed "kwitami" ostrzega i co chce przez to osiągnąć. Podobna niejasność dotyczy tego, co w czasie kampanii można - zgodnie z prawem - powiedzieć, zwłaszcza o konkurentach. Rzecz nie jest prosta, jako że z jednej strony - mamy ordynację wyborczą, która daje daleko posuniętą swobodę wypowiedzi w trakcie przedwyborczej debaty, z drugiej jednak strony - istnieją przepisy kodeksu cywilnego i prawa prasowego nakazujące m.in. dbałość o ochronę dóbr osobistych osób i instytucji.

Wolno, a nawet nie należy
Podczas ostatnich wyborów samorządowych wybuchł arcyciekawy konflikt między Komitetem Wyborczym Ruchu Patriotycznego Ojczyzna, Telewizją Polską, Józefem Oleksym i telewizją TVN. Sytuacja ta stwarzała wymiarowi sprawiedliwości niecodzienną szansę zinterpretowania obowiązującego prawa i ukształtowania tym samym wyborczej rzeczywistości. Sąd mógł odpowiedzieć na pytanie, co w trakcie kampanii wyborczej jest dozwolone i ma być tolerowane, a co poza zakreślone granice wykracza. Odpowiedź ta byłaby o tyle istotna, że u progu kolejnej kampanii dobrze byłoby wiedzieć, czy w ramach przedwyborczych zmagań można bezkarnie określić konkurenta mianem bezwzględnego gwałciciela, który swe małoletnie ofiary podtruwa wcześniej tanim, słodkim winem "Wigraszek".
Takie postawienie problemu może się wielu osobom wydać idiotyczne. Rozumiemy przecież, że postawienie takiego zarzutu choćby urzędującemu prezydentowi może jego autora narazić jedynie na śmieszność. Nikt rozsądny nie podejrzewa przecież Aleksandra Kwaśniewskiego o podobne czyny. Wyobraźmy sobie jednak, że zarzut dotyczy nie seksualnego molestowania małoletnich dziewcząt, lecz finansowych malwersacji z wykorzystaniem piastowanej funkcji. Zarzut jest przy tym stawiany nie prezydentowi państwa, lecz komuś o istotnie niższym statusie publicznym. W takiej sytuacji zarzut przestaje być absurdalny, a stopień jego prawdopodobieństwa gwałtownie rośnie. Warto zatem zapytać, czy w kampanii wyborczej można wystąpić z każdym zarzutem, nie ponosząc z tego tytułu odpowiedzialności.

Cenzura prewencyjna
Taki właśnie problem powstał 7 października 1998 r., kiedy dyrektor I Programu Telewizji Polskiej SA, Sławomir Zieliński, podjął decyzję o niedopuszczeniu do emisji w bezpłatnym bloku audycji wyborczych programu przygotowanego przez Komitet Wyborczy Ruchu Patriotycznego Ojczyzna. Zdaniem dyr. Zielińskiego, zawarte w programie treści wypełniały znamiona przestępstwa z art. 212 § 1 kodeksu karnego i naruszały dobra osobiste co najmniej dwóch przedstawionych w materiałach osób. Zakwestionowany program rozpoczynało wystąpienie szefa AWS, Mariana Krzaklewskiego, zarejestrowane po wyborach parlamentarnych w 1997 r. Obiecywał on wówczas, że AWS będzie tworzyć "jednolite koalicje rządzące". Tymczasem, jak mówił lektor, zamiast tworzyć koalicje z "ugrupowaniami patriotycznymi" AWS "zawarła sojusz z UW, Millerem i Kwaśniewskim". Lektor mówił też, że AWS miała "rozliczać tych, którzy kazali strzelać do własnego narodu, zaprzedali się obcym siłom, miała rozliczać nomenklaturowych krętaczy". W tym czasie pokazywano zdjęcia Wojciecha Jaruzelskiego, Józefa Oleksego oraz Ireneusza Sekuły.
Działacze Ojczyzny uznali, że Telewizja Polska nie miała prawa odmówić emisji materiału wyborczego i o zajściu zawiadomili Państwową Komisję Wyborczą oraz prokuratora generalnego. PKW orzekła, że to przepisy ordynacji wyborczej gwarantują partiom i innym organizacjom uczestniczącym w wyborach możliwość rozpowszechniania audycji wyborczych w programach publicznej radiofonii i telewizji. Zgodnie z tymi przepisami publiczne radio i telewizja mają obowiązek wyemitowania takich audycji. Zdaniem PKW, ordynacja wyborcza nie upoważnia nadawcy do odmowy wyemitowania audycji wyborczej ze względu na jej treść. "Stanowisko powyższe wypływa również z konstytucyjnego prawa do wolności wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji, określonego w art. 54 ust. 1 konstytucji RP. Gwarancją tej wolności jest zakaz cenzury prewencyjnej wynikający z art. 54 ust. 2 konstytucji" - napisali przedstawiciele PKW, wskazując jednocześnie, że zakaz wyemitowania audycji wyborczej mógłby orzec tylko sąd.
W zawiadomieniu skierowanym do prokuratora generalnego pełnomocnik Komitetu Wyborczego Ruchu Patriotycznego Ojczyzna wskazał, że swoją decyzją dyrektor I Programu TVP wykroczył przeciw przepisom o nadużyciu uprawnień przez funkcjonariuszy publicznych, opisanym w art. 231 par. 1 kodeksu karnego. "Skoro funkcjonariusz publiczny narusza zasady prawa wyborczego i w tym kontekście konstytucyjne zasady swobód obywatelskich oraz prawa wyborczego, to nie budzi wątpliwości, że działa na szkodę interesu publicznego, pozbawiając wyborców możliwości kompleksowego zapoznania się z programem komitetu wyborczego".

Wolność słowa kontra dobra osobiste
Jak widać, istotą powyższego konfliktu jest pytanie, czy przepisy ordynacji wyborczej zawieszają moc innych przepisów prawa, nakładających na dziennikarzy i redakcje obowiązek troski o dobra osobiste przedstawianych osób i instytucji. Niestety, nie doczekaliśmy się sądowego rozstrzygnięcia tego dylematu, bowiem prokuratura zrezygnowała ze ścigania, wskazując na niską szkodliwość społeczną czynu.
Była nadzieja, że dowiemy się czegoś więcej przy okazji procesu, jaki Józef Oleksy wytoczył stacji telewizyjnej TVN. Telewizja ta wyemitowała fragmenty zatrzymanego w TVP programu wyborczego Ojczyzny. W związku z tym do sądu wpłynął pozew o naruszenie dóbr osobistych. Pełnomocnicy TVN argumentowali, że stacja wykonywała swoje zwykłe funkcje informacyjne. Relacja nie miała żadnych cech wartościujących. Podjęto też próbę zrównoważenia treści zarzutów, zwracając się do Józefa Oleksego o wypowiedź, ale ten odmówił. Pozbawienie mediów prawa do relacjonowania publicznej konferencji prasowej komitetu wyborczego naruszałoby - zdaniem pełnomocników TVN - konstytucyjną zasadę wolności słowa i stanowiłoby rodzaj cenzury. Z kolei wymaganie od dziennikarzy, by sprawdzali podane w publicznych wypowiedziach polityków oceny i fakty, prowadziłoby do naruszenia powszechnych standardów jawności życia publicznego.
W końcu stycznia tego roku sąd pierwszej instancji ogłosił wyrok uznający bezpodstawność zarzutów Józefa Oleksego. Pełnomocnicy Józefa Oleksego zapowiedzieli oczywiście apelację. Jeżeli zatem wszystko pójdzie utartym trybem, za dwa, trzy lata sprawa trafi może do Sądu Najwyższego, który być może zajmie w tej sprawie jednoznaczne stanowisko. Nawet jeśli do tego dojdzie, to i tak niczego nie dowiemy się na pewno. Sąd Najwyższy nie kształtuje bowiem prawa, a jedynie orzeka w konkretnej sprawie. Wyrok w pierwszej instancji nie wyjaśnia też, czy zasadna była decyzja dyrektora I Programu Telewizji Polskiej. Nie wiadomo więc, czy podczas następnych kampanii media publiczne będą mogły selekcjonować audycje komitetów wyborczych ze względu na ich treść, czy nie.

Właściwy wybór
Cała sprawa nie byłaby warta uwagi, gdyby nie fakt, że w istocie chodzi o to, czego my - wyborcy - dowiemy się lub też nie dowiemy o kandydatach na najwyższe stanowiska w państwie. A problemu wyboru właściwych kandydatów nie można przecenić. Od tego, czy wybierzemy właściwych ludzi, zależą wszak losy kraju i każdego z nas. Trudno zatem wyobrazić sobie powody, dla których mielibyśmy przystać na cenzurowanie kampanii wyborczej.
Może to oczywiście oznaczać, że w przedwyborczej debacie padną słowa ciężkie i zarzuty bez pokrycia. Tego uniknąć się nie da. Europejski Trybunał Praw Człowieka wielokrotnie jednak wskazywał, że politycy - z racji wykonywanego zawodu - muszą się liczyć nie tylko z bardziej wnikliwą obserwacją, ale i z bardziej bezwzględną krytyką niż zwykli obywatele. Naturalnie ci, którzy przeholują, muszą ponieść konsekwencje. Ale od tego są sądy cywilne, gdzie można bronić swej czci i dobrego imienia. Warto jednak pamiętać o tym, co doskonale wiedzą politycy zachodnich demokracji: osoba publiczna buduje swój obraz codzienną działalnością, a nie przepychankami na sali sądowej.
Demokracja jest ustrojem kompromisów. Jednym z nich musi być ustalenie hierarchii między zasadami kampanii wyborczej a przepisami broniącymi dobrego imienia. Tym razem - rozumiejąc wszystkie związane z tym koszty - trzeba jednoznacznie się opowiedzieć za swobodą wypowiedzi w przedwyborczej dyskusji. Lepiej bowiem płacić nawet wysoką cenę za zbyt ciężkie słowa, niż wybierać niewłaściwych ludzi.

Więcej możesz przeczytać w 13/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.