Globalne oziębienie

Globalne oziębienie

Dodano:   /  Zmieniono: 
Prezydent George W. Bush długo nie zapomni, jak go w Warszawie witano i jak z nim tu rozmawiano
Amerykanie powiedzieliby, że w tym wypadku nie jest potrzebny ani neurochirurg, ani specjalista od rakiet. Wystarczy zwykłe porównanie. W zeszły piątek z Göteborga dochodziły wieści, że na ogłoszenie daty rozszerzenia Unii Europejskiej jest za wcześnie (na szczęście następnego dnia doszły inne wieści). Mniej więcej w tym samym czasie prezydent Bush popierał w Warszawie jak najszybsze powiększenie unii i chwalił Polskę, sugerując, że pokazuje ona, iż nawet po doświadczeniach komunizmu można stanąć na nogi. Dodajmy jeszcze, że w Europie Busha bardzo nie lubią, a Polskę uważają za forpocztę Ameryki, i mamy prostą odpowiedź na trudne pytanie: dlaczego Polska jest proamerykańska? No dobrze, ale dlaczego tak antyamerykańska jest Europa, która z dwóch wojen światowych i jednej zimnej wybrnęła głównie dzięki USA?

Wbrew Wielkiemu Bratu
Trzeba przyznać, że przed pojawieniem się amerykańskiego prezydenta w Europie obie strony zrobiły wiele, by bolesne rany we wzajemnych stosunkach mogły choć trochę przyschnąć. Bush junior w trosce o ego Europejczyków skreślił ostatnie słowo z nazwy "obrona rakietowa kraju" i zadeklarował przeznaczenie kilku miliardów dolarów na badania skutków globalnego ocieplenia. W rewanżu Jacques Chirac i Gerhard Schröder dali do zrozumienia, że o tarczy rakietowej można rozmawiać. Klajstrowanie dziur ma jednak swoje granice. Przebiegają one mniej więcej tam, gdzie widać wyraźne różnice zdań i interesów między Europą Zachodnią a Ameryką. A także tam, gdzie przebiega granica między amerykańską a europejską mentalnością.
Z gruntu fałszywe jest przekonanie, że z punktu widzenia Europy Ameryka zaczęła być "be" dopiero, gdy młody Bush złożył przysięgę prezydencką. To twierdzenie tak fałszywe jak stereotyp kowboja z Teksasu w Białym Domu. Ładny mi kowboj z patrycjuszowskiej rodziny, po najlepszych uczelniach, urodzony w elitarnym New Heaven, wnuk senatora i syn prezydenta. Stereotyp był jednak potrzebny jak paltocik dla dawnych antyamerykańskich fobii. Jeszcze de Gaulle w obawie przed hegemonią Ameryki rozwiódł Francję z NATO. Willy Brandt czasem celowo, szczególnie w dialogu z ZSRR, grał na nosie Nixonowi, a Helmut Schmidt często się dystansował od Reagana. Billowi Clintonowi, wspominanemu dziś jako przeciwieństwo Busha, przez półtora roku prezydentury, aż do przyjazdu na Stary Kontynent, wypominano, że zamiast na Atlantyk i Europę zerka na Pacyfik i Azję. Dość łagodnej w sumie Madeleine Albright zarzucono arogancję, gdy miała czelność nazywać Amerykę indespensible nation, czyli w wolnym, ale chyba sensownym tłumaczeniu "krajem, bez którego ani rusz". Inna sprawa, że Clintonowi zarzucali, iż nie przyjeżdżał do Europy, chociaż mógł, a Bushowi, że chociaż przyjeżdża, zachowuje się tak, jakby nie miał na to ochoty. Swoją drogą trasę europejskiej podróży amerykańskiego prezydenta zaplanował geniusz. Najpierw Madryt, by zapewnić miękkie lądowanie, potem fala uderzeniowa w Brukseli i Göteborgu, a później Warszawa, by po stresach wziąć oddech i nabrać sił przed spotkaniem z Putinem.
Podejście do nowego prezydenta jest schizofreniczne. Z jednej strony, pretensje o skupienie się USA na sobie, z drugiej - oskarżenia o hegemonizm i nazywanie Stanów Zjednoczonych hipermocarstwem (to niezawodna Francja). W Polsce antyamerykańskość Europejczyków z Zachodu jest niezrozumiała. Tak jak na początku lat 80. niezrozumiałe były dla nas ich pełne troski o los świata protesty przeciw rozmieszczaniu w ich krajach amerykańskich rakiet Pershing i Cruise - imperialistycznych w przeciwieństwie do niosących pokój, a wymierzonych w Europę Zachodnią pocisków SS 20. To dzisiejsze niezrozumienie antyamerykańskości zachodnich sąsiadów nie wynika jednak z naszej - jak mówią niektórzy - sentymentalnej proamerykańskości, ale z tego, że trudno nam patrzeć z niechęcią na będące w konflikcie z Europą USA w sytuacji, gdy tak leniwie idzie nasze wchodzenie do unii.

Słoń w Europie
Żeby jednak nie tłumaczyć wszystkiego europejskimi kompleksami i geopolitycznym fatalizmem, z którego wynika, że mali nigdy nie lubią dużego (co skądinąd jest prawdą), trzeba widzieć powody tąpnięcia w europejsko-amerykańskich stosunkach. Różnice to jedno, a wdzięk słonia, z jakim Waszyngton je manifestuje, to drugie. Z wdziękiem było kiepsko i po naszej stronie Atlantyku, ale gigant musi przecież stąpać ostrożniej. Bush jeszcze przed wyborami zapowiadał, że w stosunku Ameryki do świata będzie więcej pokory. Wcześniej nie było jej wiele. Wobec Rosji okazywano niemal demonstracyjny chłód, wobec Chin - absolutną wrogość, na sceptycyzm, z jakim Europa patrzy na pomysł tarczy rakietowej, odpowiadano pełną obojętnością, a na obawy o globalne ocieplenie i protokół z Kioto - obraźliwym lekceważeniem. Dopiero na dźwięk wrogich odgłosów z Europy Waszyngton trochę się zreflektował. Okazało się, że z Rosją trzeba rozmawiać, a z Putinem można się spotkać, że tarcza rakietowa wymaga konsultacji i woli porozumienia, a globalne ocieplenie - wspólnych działań. O tym, jak wielkie poczyniono wcześniej szkody, świadczyła furia, z jaką liberalna Europa zareagowała na nienową w Ameryce karę śmierci. Egzekucję terrorysty McVeigha, przesądzoną jeszcze za Clintona i nie budzącą wtedy w Europie wielkich namiętności, uznano teraz za dowód braku humanitaryzmu, a Busha, za którego rządów w Teksasie wykonano 152 wyroki śmierci - za ucieleśnienie barbarzyńcy. Jak na dłoni widać było protekcjonalny stosunek Europejczyków do konserwatywnych, prowincjonalnych i antyliberalnych Amerykanów. A że takie jest w USA prawo? Tym gorzej dla USA. Zaatakowano z takim impetem, iż zabrakło czasu na refleksję o tym, że kara śmierci wykonywana jest tylko w połowie stanów, że odsetek popierających ją jest mniej więcej taki sam jak w Europie i że McVeigh jeszcze bardzo, bardzo długo byłby wśród żywych, gdyby się nie zrzekł prawa do apelacji. Choć brzmi to obrazoburczo, egzekucja McVei-gha była dla antyamerykańskich Europejczyków prezentem: jak ulał pasowała do ich schematów. Znów mogli powiedzieć: "A nie mówiliśmy?!".

I do tego prawica
Nawet jeśli Clinton był zdecydowanie bardziej niż Bush wrażliwy na uczucia Europejczyków, to w najważniejszych sprawach obecny prezydent zajmuje mniej więcej takie samo stanowisko jak poprzednik. Skąd więc ta alergiczna reakcja na Busha? Ponieważ lewica, która rządzi teraz w większości zachodnioeuropejskich krajów, po prostu go nienawidzi. Jak tu nie nienawidzić kogoś, kto uważa, że państwo jest raczej źródłem kłopotów niż sposobem na ich rozwiązanie, kto nie ma obsesji na punkcie ekologii, kto jest za ograniczeniem prawa do aborcji i karą śmierci, kto wreszcie sam siebie nazywa urodzonym na nowo chrześcijaninem, a na pytanie o postać, która wywarła największy wpływ na jego życie, odpowiada bez namysłu: Chrystus. Prawda, że to kompromitujące poglądy, szczególnie w oczach ludzi światłych i postępowych?
Bush ma pecha. Po raz pierwszy od zakończenia zimnej wojny w Ameryce rządzi prawica, a większością krajów europejskich włada lewica lub centrolewica. Ocena Busha jest więc taka a nie inna nie ze względu na ocenianego, ale oceniającego. Jak dziś Europa zareagowałaby na prezydenta Ronalda Reagana, "strzelającego z biodra kowboja, byłego aktora, antyintelektualistę, ignoranta, prowincjusza", przy którym Bush jest reprezentantem elit? Lepiej nie myśleć. A przecież pojawienie się dwadzieścia lat temu Reagana nie wzbudziło aż takiej złości. Dlaczego? Po pierwsze, dominacja Ameryki nie irytowała tak bardzo, gdy na Kremlu urzędowali Breżniew, Andropow czy Czernienko. Po drugie, Reagan znalazł pokrewną duszę w najwybitniejszym mężu stanu ostatnich dziesięcioleci, Margaret Thatcher, a potem w kanclerzu Kohlu. Ideologiczne pokrewieństwo Busha z premierami Aznarem czy Berlusconim znaczy nieporównanie mniej. Trudno się dziwić, że po rozmowie z Bushem Schröder był zdegustowany, bo amerykański prezydent miał problemy z przypomnieniem sobie jego imienia. Główny doradca kanclerza z kolei z pewnym niesmakiem cytował Condoleezzę Rice, szefa Rady Bezpieczeństwa Narodowego, która nie bawiąc się w subtelności, miała mu powiedzieć, że jeśli chce się coś osiąg-nąć w stosunkach z Rosją, trzeba być twardym. Prawda, że bluźnierstwo? Wygląda więc na to, że tak jak do Reagana miano pretensje, że Europy nie rozumiał, do Clintona, że przez jakiś czas ją ignorował, tak Bushowi trudno wybaczyć, że w ogóle jest. Między innymi po to, by zagrać mu na nosie, wyeliminowano przedstawiciela Ameryki z Komisji Praw Człowieka ONZ. Był to, trzeba przyznać, znaczący sukces koalicji złożonej z francuskich dyplomatów, reprezentantów ludowych Chin i demokratycznej Kuby oraz wysłanników afrykańskich i azjatyckich dyktatorów. Inna sprawa, że jeśli okazywana teraz przez Busha i jego ludzi elastyczność jest w jakimś stopniu skutkiem tamtego policzka, nie należy z jego powodu rozpaczać. Choć pamiętać warto.

Anty-Ameryka
Czy Europa potrafi się zdefiniować inaczej niż przez antyamerykańskość? - pytał niedawno Henry Kissinger w odniesieniu do konfliktu na tle tarczy rakietowej, ale kontekstu tego pytania nie należy zawężać. Amerykanie - trochę bękarci brytyjskiego imperium i zbiedzy ze Starego Kontynentu - mają wobec Europy kilka kompleksów. Angielski z akcentem znad Tamizy to, według nich, język lepszy, subtelniejszy, a rodzina królewska to coś nadzwyczajnego. Amerykańską tożsamość w dużej części budowano w opozycji do Europy, z której uciekano do Nowego Świata, szukając religijnej wolności i nowej szansy. Ale to dziedzictwo, wspomniane kompleksy i małe zazdrości nie tworzą czegoś, co można by nazwać antyeuropejską autodefinicją Amerykanów. O wiele łatwiej wśród Europejczyków zauważyć autoidentyfikację budowaną na opozycji do Ameryki. Czasem w formie komicznej: Anglicy oburzają się, że postać Bridget Jones gra Amerykanka z Teksasu (znowu ten Teksas!), a przedstawiciele elit znad Sekwany - że coś tak banalnego, a więc chyba amerykańskiego, jak "Loft Story" (francuska wersja "Big Brother") mogło zaistnieć we francuskiej telewizji, a nawet przypaść do gustu publiczności. Nieistotne, że program "Big Brother" wymyślono w Holandii, a w Ameryce się nie spodobał. "Story" to przecież amerykańskie słowo.
Antyamerykańskości Europejczyków warto się uważnie przyglądać. Z jednej strony - połączona z patrzeniem na Polskę jak na konia trojańskiego USA może być dla nas niebezpieczna. Z drugiej - jest także szansą. Bush długo nie zapomni tego, jak go w Warszawie witano i jak z nim tu rozmawiano. Wie, że ma w tym miejscu świata punkt zaczepienia, a w myśleniu o rozszerzeniu NATO czy Rosji także fantastyczny punkt odniesienia. Z anty-Bushowskich (niektórzy chcieliby pewnie napisać "Bushmeńskich") fobii części Europejczyków może się też cieszyć prezydent Kwaśniewski, który ma spore szanse stać się dla amerykańskiego prezydenta jednym z najważniejszych pośredników w stosunkach i z Zachodem, i ze Wschodem. Będzie to wymagało balansowania na linie, ale to, co można wygrać, jest warte akrobacji. A co zrobić, by nie zaszkodziła nam opinia proamerykańskiego prymusa? W stosunkach między Polską a USA wystarczy od czasu do czasu zaaranżować małą kłótnię. Rzecz jasna, w rodzinie.

Więcej możesz przeczytać w 25/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.