Usypiacze

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kto zaraża nas wirusem bierności
Polscy politycy kołyszą społeczeństwo do błogiego snu: o dobrobycie bez ciężkiej pracy, o bezpieczeństwie bez nakładów, o rozwoju bez konkurencji, o wzroście gospodarczym bez zwiększenia eksportu, o nowoczesności bez innowacyjności, o wydajnej pracy bez samokształcenia.

Polacy chcą być rentierami europejskiej demokracji. Zasługują na wszystko, co najlepsze, sami nie muszą więc wiele robić. Ale to rodzi bierność, która najpierw obezwładnia, potem upośledza, a na końcu degraduje - tłumaczy prof. Norman Davies, brytyjski historyk.
Na lepszy los zasługują pracownicy państwowych przedsiębiorstw - bo to nie ich wina, że firmy te są czterokrotnie mniej rentowne niż prywatne. Zasługuje budżetówka - bo wypełnia ważną misję publiczną. Rolnicy - bo "rolnictwo to ważna część narodowej tradycji" (słowa Waldemara Pawlaka). Bezrobotni - bo to nie ich wina, że nie mają wystarczających kwalifikacji i nie są dość mobilni. Emeryci i renciści - bo "budowali zręby" (słowa Izabeli Sierakowskiej). Biedni - bo ubóstwo degraduje. Przedsiębiorcy nie radzący sobie na rynku - bo zagraniczna konkurencja za dużo i za wydajnie pracuje. Ludzie nauki i kultury - bo wolny rynek ich odrzucił, a państwowy mecenat porzucił. Wszyscy zasługują na krótszy tydzień pracy (35 godzin tygodniowo), wyższe płace, dłuższe urlopy i wyższe zasiłki.
Dlaczego? Bo my już swoje zrobiliśmy: w 1920 r. powstrzymaliśmy bolszewicką nawałę, w 1939 r. przeciwstawiliśmy się Hitlerowi, w latach 1956, 1970 i 1980 podkopywaliśmy fundamenty totalitaryzmu, by pod koniec lat 80. go po prostu obalić, zburzyć berliński mur i zjednoczyć podzieloną Europę, a na początku lat 90. bohatersko przetrwać "rynkowy terror Leszka Balcerowicza" (określenie Bogdana Pęka, posła PSL).

Syndrom Polski zdziecinniałej
Kołysanie do błogiego snu przewija się przez cały wiek dwudziesty. Stanisław Brzozowski ten stan załganego ukojenia nazwał syndromem "Polski zdziecinniałej". "Litości, mówcie nam same miękkie, pocieszające rzeczy. Niech słowo wasze będzie nam litościwe, bo bezlitościwy jest los. Myśl niechaj będzie nam odpocznieniem (...) Wszyscy spleceni bądźmy miłością i wyrozumieniem" - pisał w 1909 r. Brzozowski w "Legendzie Młodej Polski".
Zasługi w dziele kołysania Polaków po równo przypadają politykom, intelektualistom, twórcom kultury, akademikom i dziennikarzom. "Polacy wykazali nadzwyczajną pojętność, jeśli chodzi o zasady rynku i kapitału. To jest jedna z przewag, które po dziesięciu latach różnią Polskę od innych państw przeżywających okres transformacji" - krzepił nasze serca w czerwcu 2000 r. prezydent Aleksander Kwaśniewski. "Narodowe cechy Polaków, jak pomysłowość, przedsiębiorczość, zaradność, religijność i przywiązanie do życia religijnego, zapewnią nam godne miejsce w Europie" - wtórował mu premier Jerzy Buzek. "Jesteśmy narodem, od którego można się uczyć pracowitości, zaangażowania, solidności. Możemy być z siebie dumni" - dodawał Jarosław Kalinowski, prezes PSL. W podobnym stylu nasze zasługi wychwalali Jan Olszewski i Waldemar Pawlak (jako premierzy), Henryk Goryszewski, wicepremier w rządzie Hanny Suchockiej, Grzegorz Kołodko, minister finansów w rządzie Cimoszewicza (autor wiekopomnej "Strategii dla Polski"), Jan Łopuszański, kiedyś ZChN, obecnie Porozumienie Polskie, Romuald Szeremietiew, wiceminister obrony, czy Marek Pol, szef UP, minister przemysłu w rządzie Pawlaka. Żeby wymienić najbardziej prominentnych depozytariuszy błogostanu.

Kultura bierności
Tymczasem Tadeusz Boy-Żeleński we wstępie do "Słówek" namawiał Polaków, by nie przyjmowali za pewnik własnej pozycji w świecie. Twierdził, że polska tradycja inteligencka jest chora: opiera się na smutku, melancholii, braku swobody, lekkości myśli i błyskotliwości. W efekcie nasza psychika nie jest dostosowana do wymagań cywilizacji technicznej, a bezrefleksyjne emocje uniemożliwiają jakąkolwiek twórczość. Rezultat: brakuje nam osiągnięć - zarówno kulturalnych, jak i gospodarczych. Obecnie polska inteligencja wydaje się być jeszcze bardziej chora niż w czasach Boya. Ludzie nauki i kultury, wyposażeni we wszelkie atrybuty sukcesu (wiedzę, znajomość języków, kontakty ze światem), zachowują się jak bezrobotni pracownicy byłych PGR. Czekają na mannę z nieba, czyli z budżetu. Ich szkodliwą rolę w usypianiu społeczeństwa wręcz trudno przecenić.
W niedawnej dyskusji o kulturze, zorganizowanej przez Unię Wolności, ludzie kultury domagali się tylko jednego: opieki państwa, czyli zwiększenia nakładów, dotacji, preferencji. Każda próba krytycznego osądu tego polskiego kulturalnego grajdoła (na przykład przez prof. Ryszarda Legutkę czy Cezarego Michalskiego) spotyka się z odporem piewców naszej wielkości i wyjątkowości. Od lat takim piewcą jest Bohdan Urbankowski, więzień endecko-romantycznych schematów. Spiski przeciwko naszym kulturalnym zasługom dla świata konsekwentnie ujawniają prof. Jerzy Robert Nowak, wybitny niegdyś reporter Krzysztof Kąkolewski i pisarz Waldemar Łysiak. Czy o tej wielkości i wyjątkowości mają świadczyć książki Wiesława Myśliwskiego, Olgi Tokarczuk, Magdaleny Tulli czy Jerzego Pilcha, które Marcel Reich Ranicki zdecydowałby się polecić jedynie swoim największym wrogom (jako szykanę)? Czy tej wielkości dowodzą uczniackie ekstrawagancje takich twórców teatru, jak Grzegorz Jarzyna czy Mariusz Treliński?
Przy tym ludzie kultury dążą do całkowitej autarkii: ich produkt jest przeznaczony wyłącznie na rynek wewnętrzny. Ale ile jest warta nasza kultura, gdy nikt za granicą nie chce czytać polskich książek: liderów, czyli Lema, Szczypiorskiego czy Kapuścińskiego, wydaje się w nakładzie najwyżej kilku tysięcy egzemplarzy? Nikt nie chce oglądać naszych filmów: spektakularną klapę zrobiły takie hity rodzimego rynku, jak "Ogniem i mieczem" czy "Pan Tadeusz". Od lat rodzime dzieła nie dostają się do głównego konkursu na najważniejszych festiwalach. Nie ma także chętnych na kupno najpopularniejszych polskich seriali telewizyjnych ("Klanu", "Złotopolskich", Na dobre i na złe"). Po śmierci Tadeusza Kantora polski teatr za granicą po prostu nie istnieje (Jerzy Stuhr grywa we Włoszech po włosku, a Andrzej Seweryn pracuje na rzecz teatru francuskiego). Ale ludzi kultury to w ogóle nie martwi - wystarcza im krajowa widownia, zadowala ich kulturalna autarkia. Powód braku zainteresowania naszą produkcją kulturalną jest zresztą głębszy: świat nie chce oglądać polskiego marazmu (widocznego nawet w sitcomach), smutactwa, gadania zamiast działania, niezdecydowania, mizantropii i głupoty.

Gdzie się podziali Cat, Boy, Słonimski, Kisiel?
Dlaczego obecnie w Polsce nie ma osobowości typu Tadeusza Boya-Żeleńskiego, Stanisława Cata-Mackiewicza, Adolfa Nowaczyńskiego, Adolfa Bocheńskiego, Antoniego Słonimskiego, Melchiora Wańkowicza, Ksawerego Pruszyńskiego czy Stefana Kisielewskiego? "Nie chcemy nikogo kołysać do snu, chcemy obudzić w środku nocy i trzasnąć w twarz lub oblać kubłem zimnej wody. Trzeba przerwać ten polski marazm i samozadowolenie, które przeradzają się w martwotę, bierność i ogłupienie. Prawdziwy patriotyzm nie polega na okłamywaniu polskiego społeczeństwa i nieustannym karmieniu go iluzjami" - pisał w wileńskim "Słowie" Stanisław Cat-Mackiewicz. Ze świata iluzji i sztucznego, nieuzasadnionego szacunku dla samych siebie próbował wyrywać rodaków także Antoni Słonimski. Twierdził, że "Rota" to za mało, by zbudować narodową tożsamość. "Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz to dość minimalny program polityczny. Oznacza to, że każdy może pluć nam w twarz byle nie Niemiec, i że Niemiec może pluć, byle nie w twarz" - kpił Słonimski. Za Wyspiańskim wyśmiewał pierwszą zasadę polskiego życia publicznego: niech na całym świecie wojna, byle polska wieś spokojna. "Mdli mnie od tej polskiej zaściankowości, od wynoszenia miernot na piedestały, od powszechnego kadzenia. Sprawiamy wrażenie, jakby nie było świata poza Polską, jakby odwagę myśli zastąpiło przekonanie, że trzeba być miłym, głupawym potakiwaczem" - pisał Stefan Kisielewski.
Leszek Balcerowicz, jedyny chyba polski polityk, który miał zawsze odwagę mówić prawdę, stał się wrogiem publicznym zaledwie po roku urzędowania, mimo że dzięki jego polityce poziom życia wzrósł w latach 90. prawie o 40 proc. (dane GUS). Wbrew danym GUS, od końca 1992 r. badani przez CBOS Polacy twierdzą, że ich sytuacja się pogarsza. Schizofrenia? Na propozycje Balcerowicza, by wprowadzić podatek liniowy, niezmiennie mówiono: "Balcerowicz musi odejść". Gdy przestrzegał, że tłamszona podatkami gospodarka popadnie w recesję, a 2 mln osób z roczników wyżu demograficznego nie znajdzie pracy - oskarżano go o czarną propagandę i zbierano podpisy pod wnioskiem o dymisję. Podobnie było, kiedy Andrzej Olechowski, minister finansów w rządzie Jana Olszewskiego, twierdził, że "budżet nie jest dojną krową spełniającą życzenia związkowców i branżowych lobby", miał do wyboru: odejść (co uczynił) albo zgodzić się na traktowanie kasy państwa jak worka bez dna. Gdy Jan Krzysztof Bielecki w 1993 r. twierdził, że "nie można przejadać przyszłości, trzeba więcej pracować i przygotować się na lata wyrzeczeń", jego ugrupowanie (KLD) nie przekroczyło wyborczego progu.
Z powodu tchórzostwa nie mówi się obywatelom, że nie mogą dużo zarabiać, skoro produktywność polskich pracowników jest pięciokrotnie niższa od średniej produktywności pracujących w UE. Że w stosunku do wydajności w naszej gospodarce i budżetówce zarabia się o 25-30 proc. więcej, niż wynikałoby to z rachunku ekonomicznego. Że emerytury i renty są o jedną trzecią za wysokie w stosunku do płac zatrudnionych w gospodarce i w stosunku do polskiego PKB.

Winni są zawsze obcy
Niezmiennie mówienie prawdy jest traktowane jako pastwienie się nad skrzywdzonym, zapracowanym, uczciwym społeczeństwem. "Polska armia jest dobrze wyszkolona. Mamy wspaniałych żołnierzy, którzy wkładają wiele serca w ćwiczenia" - zapewniał wiosną tego roku premier Jerzy Buzek. Skoro tak, dlaczego gen. Joseph Ralston, dowódca sił NATO w Europie, mówił w styczniu tego roku: "Nie dość, że nie umiecie wydawać pieniędzy na wojsko, to w dodatku przeznaczacie ich na armię kompromitująco mało". "To skandal, że Polska nie potrafi zmobilizować na potrzeby misji pokojowych więcej niż 2 proc. swoich żołnierzy" - ganił nas w marcu ubiegłego roku George Robertson, sekretarz generalny NATO. "Polska nie jest dobrze przygotowana do negocjacji. W dodatku nie próbuje tego zmienić, lecz obciąża unię odpowiedzialnością za opóźnienia" - wypominał nam w ubiegłym roku Günter Verheugen, komisarz Unii Europejskiej ds. rozszerzenia. Co robią nasi politycy, gdy słyszą takie słowa? "Mam wrażenie, że nasi europejscy partnerzy zapomnieli, że to dzięki Solidarności ich kraje cieszą się dzisiaj z dywidendy pokoju, która znacznie przewyższa koszty rozszerzenia UE" - stwierdził Marian Krzaklewski w czerwcu tego roku w Sejmie. Gdy zarzuca się nam obstrukcję w negocjacjach akcesyjnych do UE, przerzucamy winę na partnerów. "Zbyt często mam wrażenie, że w pewien sposób Polacy uważają się za ofiary. Boję się, że staną się ofiarami" - przestrzegał nas w ubiegłym roku Romano Prodi, przewodniczący Komisji Europejskiej.

Bierność, czyli rezultat usypiania społeczeństwa
I Polacy ofiarami już się stali. Samozwańczo, bez referendum zadecydowaliśmy, że nie mamy szans we współczesnym świecie. Tylko 3 proc. badanych przez CBOS uważa, że Polska może odgrywać znaczącą rolę w Europie. Większe możliwości przypisujemy Węgrom (4 proc.), Czechom (5 proc.), Rosjanom (8 proc.), nie mówiąc o Europejczykach z Zachodu, których szanse oceniamy nawet trzydziestokrotnie wyżej niż własne. Aż 97 proc. badanych sądzi, że będziemy odgrywać małą lub zgoła znikomą rolę w unii. Co znamienne, liczba pesymistów wzrosła w ostatnich siedmiu latach o 9 proc. Tylko 28 proc. badanych uważa, że nasz kraj rozwija się w dobrym kierunku, natomiast 57 proc. twierdzi, że w złym. Aż 87 proc. Polaków uważa, że nie ma żadnego wpływu na sprawy kraju (wpływ taki przypisuje sobie tylko co dziesiąty badany).
Skoro nie potrafimy sprostać konkurencji, wybieramy błogi marazm. Pracują na to nie tylko usypiające społeczeństwo elity, ale i system edukacyjny, produkujący melancholijnych, ospałych i leniwych inteligentów, z których kpił już Tadeusz Boy-Żeleński. - Przedsiębiorczość to słowo nie tylko nie znane w polskiej szkole, ale wręcz zakazane. Przedsiębiorczy uczniowie zmuszają bowiem leniwych nauczycieli do wysiłku, łamią reguły dominującego w polskiej szkole konformizmu - tłumaczy Krzysztof Pawłowski, rektor Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu. Czy ludzie bierni mogą budować nowoczesne społeczeństwo i gospodarkę?

Zacofanie z wyboru
"Dlaczego jedne narody są biedne, a drugie bogate?" - od lat pyta Leszek Balcerowicz. Między innymi dlatego, że elity usypiają i tak już ospałe społeczeństwo, wskutek czego tracimy szanse rozwoju. Narzekamy na warunki życia, ale zbyt mało malkontentów chce to zmienić. Wedle CBOS, w 1994 r. aż 40 proc. Polaków nie było zadowolonych z materialnych warunków swojego bytu, zaś w 1999 r. - 28 proc. Tylko co ósmy niezadowolony ze swej sytuacji rodak postanowił zatem w tym czasie zmienić swój los na lepsze. To za mało jak na kraj zmuszony do konkurowania z rozwiniętymi gospodarkami. Niezmiennie od czasów PRL co szósty Polak uważa się za pechowca (16 proc. w 1988 r. i 17 proc. w 1999 r.), czyli nie przyjmuje do wiadomości, że sam jest kowalem swego losu. Z badań Instytutu Spraw Publicznych wynika, że nie jesteśmy przyzwyczajeni do konkurencji, ryzyka, samokształcenia. Aż 94 proc. osób o najniższych dochodach oczekuje pomocy państwa, 82 proc. za swą sytuację wini rząd.

Wokulski kontra Połaniecki
Wielu Polaków klepie biedę, bo tak chce, bo uważa, że nic od nich nie zależy, że nie warto się wysilać. - Skoro jesteśmy w porządku, nie podejmujemy działań, aby odwrócić niepowodzenia. A te zazwyczaj wcale nie wynikają z zewnętrznych uwarunkowań - tłumaczy prof. Edmund Wnuk-Lipiński, socjolog. - Społeczeństwo szuka przyczyn słabości na zewnątrz, bo to redukuje lęki i napięcia - dodaje prof. Andrzej Rychard, socjolog. Na sytuacje kryzysowe reagujemy demobilizacją, apatią, biernością. W ten sposób tracimy szanse awansu cywilizacyjnego, stajemy się coraz mniej konkurencyjni i innowacyjni (wskaźnik innowacyjności jest u nas dwudziestokrotnie niższy niż w Stanach Zjednoczonych i ośmio-, trzynastokrotnie niższy niż w zachodniej Europie).
Usypiacze prowadzą Polskę wprost do autarkii, a społeczeństwo do cywilizacyjnego skansenu. Jak sto lat temu wybieramy postawę Połanieckiego, a nie Wokulskiego. O różnicy tych filozofii tak pisał Stanisław Brzozowski: "Wokulski chciał żelaznym wiązaniem pracy cały kraj objąć, chciał być przede wszystkim wytwórcą, wychowawcą ekonomicznej energii. Połaniecki zrozumiał, że i w tych ekonomicznych przęsłach on potrafi usłać gniazdko: polski mieszczanin rychło przestał się czuć organizatorem, producentem i pionierem. Szczęśliwe spożycie, szczęśliwa rodzina stały się dla niego kardynalną sprawą. Polskę czynu zastąpiła Polska zdziecinniała".

Więcej możesz przeczytać w 26/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.