Ofiary deficytu

Dodano:   /  Zmieniono: 
Za źle skonstruowany tegoroczny budżet zapłacimy wszyscy
Po pięciu miesiącach w budżecie brakuje ponad 20 mld zł. Niemal tyle, ile powinien wynosić deficyt całoroczny. Gdyby trzymać się ustawy budżetowej, do końca roku minister Bauc nie mógłby pożyczyć ani złotówki. Jest to sytuacja skrajnie nienormalna i szkodliwa. Tracimy na tym wszyscy, choć większość z nas nie zdaje sobie z tego sprawy.

Ci, co spłacają
Pierwszą grupą poszkodowanych są kredytobiorcy. Zarówno ci, którzy kredyt zaciągnęli w przeszłości, jak i ci (głównie przedsiębiorcy), którzy powinni z niego korzystać dzisiaj. Wysokie stopy procentowe w bankach komercyjnych są bowiem w znacznie większym stopniu skutkiem deficytu budżetowego niż stóp procentowych banku centralnego. Poprzez sprzedaż bonów skarbowych i obligacji państwo zadłużyło się w tym roku na 14 mld zł. Żeby pożyczyć tę kwotę, minister finansów oferował odsetki przekraczające nawet 17 proc. (około 16 proc. było normą). Co oznacza pożyczenie takiej kwoty na taki procent - łatwo sobie wyobrazić. Budżet wysusza rynek kapitałowy ze środków, które powinny finansować gospodarkę. Jednocześnie sprawia, że bankom nie opłaca się obniżać oprocentowania kredytów poniżej dwudziestu kilku procent. 16-17 proc. zarabiają bowiem na budżecie bez wysiłku i ryzyka. Tak wysokie zyski na stuprocentowo pewnym interesie powodują też wzmożony napływ do Polski kapitału finansowego z zagranicy. A to ciągnie w górę kurs złotego.

Ci, co eksportują
Od początku roku złoty umocnił się nominalnie o 5 proc. w stosunku do dolara, o 13 proc. w stosunku do marki i o 15 proc. wobec euro. Jeżeli dodamy do tego naszą inflację, okaże się, że opłacalność eksportu pogorszyła się mniej więcej o 20 proc. To musi oznaczać, że eksport rośnie jeszcze tylko siłą rozpędu i lada chwila jego wielkość radykalnie się obniży. A przy słabym popycie krajowym eksport był ostatnią lokomotywą wzrostu gospodarczego. Jeśli i ona stanie, możemy się pożegnać nie tylko z optymistycznie zaplanowanym przez ministra Bauca czteroipółprocentowym wzrostem PKB, ale i ze wzrostem dwu-, trzyprocentowym, prognozowanym obecnie. Być może zresztą recesja już się zaczęła, bo oto maj był pierwszym od niepamiętnych czasów miesiącem, w którym wielkość produkcji przemysłowej spadła (w porównaniu z poprzednim rokiem) o 1 proc.

Przyszli emeryci i obecni kapitaliści
Drugą co do wielkości (po subwencji samorządowej) pozycją w wydatkach bud-żetu są dotacje do obsługiwanego przez ZUS Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. W ciągu roku na ten cel miano wydać 26,4 mld zł, czyli miesięcznie około 2,2 mld zł. Przez cztery miesiące budżet jako tako wywiązywał się z tych zobowiązań, przekazując 8,3 mld zł (zaległość wynosiła zatem tylko 0,5 mld zł). W maju jednak minister Bauc postanowił zaoszczędzić więcej i do ZUS trafiło jedynie 1,8 mld zł. Oznacza to, że budżet winien jest przyszłym emerytom już okrągły miliard.
Ponadto wszystko wskazuje na to, że planując budżet, minister Bauc zaniżył rzeczywiste potrzeby ZUS (zwracał na to uwagę profesor Gajek i to było jednym z powodów jego odwołania). Dotacje były bowiem niższe o miliard złotych, a dług ZUS wobec funduszy emerytalnych wzrósł o 2 mld zł. W ciągu pięciu miesięcy ZUS przekazał do OFE 3,92 mld zł, a powinien przekazać prawie 6 mld zł. Co więcej, przekazywana suma systematycznie maleje (niemal miliard złotych w lutym, a w maju tylko nieco ponad 700 mln zł). Co jeszcze gorsze, w maju ZUS dodatkowo pożyczył na rynku kapitałowym 300 mln zł. Przyszli emeryci ponoszą zatem straty nie tylko dlatego, że składki nie trafiają na ich konta i nie "pracują". Także dlatego, że będą musieli płacić odsetki od niepotrzebnych pożyczek zaciąganych przez swojego "dobroczyńcę".
Na listę ponoszących straty wpisać można też emerytów i rencistów wiejskich. Jak wiadomo, emerytury te niemal w całości (ponad 95 proc.) pochodzą z dotacji budżetowej. Zgodnie z ustawą budżetową dotacja ta powinna wynosić miesięcznie 1,25 mld zł. I taką kwotę przez cztery miesiące Kasa Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego dostawała. W maju kapnęło jej 150 mln zł mniej. Jeśli zatem KRUS nie ma ukrytego zaskórniaka, a sytuacja będzie się powtarzać, wypłata emerytur rolniczych stanie pod znakiem zapytania.
Sytuacja na giełdzie jest tak zła, że można nią straszyć dzieci, gdy nie chcą jeść kaszki. Nasi dzielni inwestorzy, którzy na przekór zdrowemu rozsądkowi topią w akcjach swoje oszczędności, zawdzięczają to przede wszystkim opisanej sytuacji budżetu. Na giełdę nie trafia bowiem kapitał zagraniczny (a po co, skoro można tyle zarobić na bonach skarbowych). Dodatkowo nie sprawdza się prognoza, że stabilizująco na rynek będą oddziaływać fundusze emerytalne. A prognoza sprawdzić się nie może, bo fundusze miały do zainwestowania niemal 2 mld zł mniej niż powinny.

Kto jeszcze?
Zobaczymy. Na razie niedobór budżetowy nie przeniósł się na największych odbiorców środków budżetowych: samorządy, sferę budżetową i gospodarkę. Subwencje dla samorządów spływały zgodnie z planem, choć i tu zauważalne są oszczędności - w maju przekazano tylko 2,5 mld zł, a w poprzednich miesiącach średnio po 3,15 mld zł. Podobnie jest ze środkami dla sfery bud-żetowej i gospodarki. W tym wypadku jednak tak naprawdę nic nie wiadomo. Ważąc sobie lekce zasadę jawności, komunikaty o wykonaniu budżetu podają tylko łączną kwotę wydatków na te cele. Wiadomo zatem tyle, że wydano 32,5 mld zł, to zaś, czy nie zabrakło pieniędzy żołnierzom na granaty lub górnikom na odprawy, jest już słodką tajemnicą ministra Bauca.

I na ile?
Jaki będzie niedobór budżetu do końca roku - nie wiadomo. Optymiści mówią o 7 mld zł, pesymiści o 20 mld zł. Nie wiadomo też, jak pokryć ten deficyt. Rząd mówi o "cięciach", czym się kompromituje, bo prawo na żadne cięcia mu nie pozwala. SLD domaga się nowelizacji budżetu, w czym coraz mocniej wspierają go analitycy i ekonomiści pozarządowi.
Jeśli do nowelizacji dojdzie, będzie ona musiała zawierać zgodę na większe pożyczki i większą emisję bonów skarbowych, która doprowadzi do zamrożenia stóp procentowych na wysokim poziomie, wzrostu inflacji, zwiększenia napływu kapitału zagranicznego i wywindowania złotego na irracjonalnie wysoki poziom. Wepchniecie złotego na kurs 1 zł = 30 centów (40 eurocentów, 60 fenigów) oznaczać będzie wtłoczenie do dziecięcego balonika powietrza o ciśnieniu kilkunastu atmosfer (informacji, co się wydarzy potem, proszę szukać w podręcznikach fizyki). Większy deficyt nie rozwiąże jednak problemu. Konieczne będzie blokowanie wydatków, czyli oficjalne przełożenie ich na czas późniejszy (prawdopodobnie ad calendas Graecas).

A może i na więcej?
Dwa, trzy miliardy złotych, na które można się jeszcze zadłużyć, plus - powiedzmy - cztery miliardy z zablokowania wydatków to ciągle mniej niż prognozowany deficyt (przypuszczać można, że minister Bauc prognozuje 7 mld zł, bo tylko na tyle i tylko na papierze może znaleźć jakie takie pokrycie). Dlatego podejmowane są starania zaboru pieniędzy z gospodarki. Poza namawianiem państwowych udziałowców Polkomtelu do sprzedaży akcji (budżet miałby z tego pokaźny dochód) czynione są starania o wymuszenie na TP SA dywidendy. Do listy stratnych można zatem dopisać pewną liczbę powiązanych ze skarbem państwa podmiotów gospodarczych.
Ucichły natomiast szepty o pomysłach rabunkowej prywatyzacji. Z majowego komunikatu wynika nawet, że w Polsce dokonuje się kryptonacjonalizacja. Oto bowiem po kwietniu przychody z prywatyzacji wynosiły 1 296,7 mln zł, a po maju - 1 113,7 mln zł. Możliwości są dwie: albo coś o wartości 183 mln zł znacjonalizowano, albo księgowy, który przekładał cyferki, aby deficyt wyniósł 99,3, a nie na przykład 100,2 proc., gdzieś przesadził i potem musiał odjąć parę złotych w pozycji przychody z prywatyzacji.

Więcej możesz przeczytać w 26/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.