Politycy i żebracy

Politycy i żebracy

Dodano:   /  Zmieniono: 
Państwo najpierw obdziera nas ze skóry, a potem przylepia plaster "darmowych" świadczeń społecznych


Czy pan wie, panie Kowalski, że powinien pan zarabiać średnio 25 tys. zł rocznie? Wedle wyliczeń GUS, w 2000 r. produkt krajowy brutto wyniósł 685,6 mld zł. Oznacza to, że na przeciętnego obywatela RP (a więc razem z niemowlakami, dziećmi, studentami, bezrobotnymi i rencistami) przypadały dochody w wysokości 17 800 zł. Oczywiście brutto. Ile z tego płacimy podatków? Jeśli policzyć tylko te przekazywane do budżetu państwa (VAT, PIT, CIT), okazuje się, że Kowalski oddał niecałe 3200 zł. W rzeczywistości musiał pomniejszyć swoje dochody o znacznie większą sumę.

Dzień wolności
"W kalendarzu jest wciąż taki dzień przeznaczony wyłącznie dla ciebie" - śpiewał Mieczysław Fogg. I miał rację. W kalendarzu jest taki dzień, po którym podatnik może powiedzieć: "Teraz już wyłącznie dla mnie". To dzień wolności podatkowej, w którym oddajemy ostatnią podatkową złotówkę i zaczynamy pracować wyłącznie dla siebie. Tę ważną datę od ośmiu lat pracowicie wylicza Centrum im. Adama Smitha. W tym roku wolność świętowaliśmy 18 czerwca. A to oznacza, że umniejszamy zawartość naszych kieszeni - przekazując daniny między innymi państwu, samorządom i kasom chorym - o 46,3 proc. Dodatkową złą wiadomością jest to, że wolni staliśmy się dwa dni później niż przed rokiem. Jeszcze smutniejsze jest, że następuje kolejny rok (trzeci), w którym fiskalizm wzrasta.

VAT, PIT, CIT i reszta
Między podatkami wykazywanymi w budżecie i wyliczonymi przez Centrum im. Adama Smitha zachodzi pewna różnica. Nie jest ona może zbyt wielka jak na możliwości naszych sterników finansów publicznych (bagatela 235 mld zł), ale dla przeciętnego podatnika chyba odczuwalna (w przeliczeniu na osobę - 6 tys. zł). Centrum w swojej analizie uwzględnia wszystkie podatki, także lokalne (10 mld zł, a w tym "tylko" 700 mln zł podatku rolnego) oraz wszystkie kryptopodatki, czyli przymusowe świadczenia na rzecz sektora publicznego. A tu lista jest długa. Zaczyna się od podatku emerytalnego (około 70 mld zł, czyli na osobę 1800 zł), a kończy takimi drobiazgami jak cła (w istocie podatek pośredni nałożony na towary importowane, ale to tylko 5 mld zł, czyli raptem 125 zł na osobę).

Janosik i urawniłowka
Czytelnik może w tym momencie powiedzieć: "Przecież mnie podane wyliczenia nie dotyczą. Mamy progresywny system podatkowy i z tego tytułu duże pieniądze muszą zapłacić wyłącznie bogacze". Można wierzyć w bociany, można i w sprawiedliwość. Wiara owa nie ma jednak poparcia w faktach. Bo sprawiedliwości nie było, nie ma, nie będzie i - jak mawia minister przemysłu w rządzie Rakowskiego Mieczysław Wilczek - nie potrzeba jej.
O co tutaj chodzi? Jedynym podatkiem o charakterze progresywnym jest PIT. Przy pozostałych podstawą opodatkowania są w istocie wydatki (ceny towarów), a każdy kupujący płaci w postaci podatku taki sam odsetek ceny produktu. Ponieważ PIT to niewielka część obciążeń fiskalnych (raptem 23 mld zł), oznacza to, że progresja podatkowa obejmuje niewielką część naszych podatków. A trzeba jeszcze przypomnieć, że zdecydowana większość (95 proc.) podatników mieści się w pierwszym przedziale podatkowym, dostarczając większość (około dwóch trzecich) dochodów z PIT.
Szacunek rzeczywistej progresji podatkowej wymaga masy dodatkowych założeń i dlatego ma bardzo przybliżony wymiar. Z szacunku takiego wynika jednak, że osoby należące do I (dochody do 37 tys. zł na podatnika) i II (do 74 tys. zł) grupy dochodowej płacą podatki wedle mniej więcej tej samej skali. Pewna niewielka (2-3 punkty procentowe) progresja pojawia się dopiero wśród najbogatszych.
Trochę martwi mnie, że pisząc te słowa, dostarczam argumentów naszym partiom populistyczno-komunistycznym. Mam jednak nadzieję, że zrozumieją dwie sprawy. Progresji podatkowej nie da się w Polsce zaostrzyć z prostej przyczyny. Bogatych, których można by łupić ze skóry, jest u nas po prostu za mało. Średniacy są natomiast po prostu zbyt biedni, aby udźwignąć większe ciężary. W efekcie koszty utrzymania sfery publicznej muszą w Polsce ponosić solidarnie wszyscy. A skoro tak, to ważniejsze od tworzenia janosikowych systemów podatkowych jest to, by owe koszty były niższe.

Fiskus zabiera nam dziesięć tysięcy złotych
W swoich rachunkach Centrum im. Adama Smitha odchodzi od prawnej definicji podatku w stronę jego ekonomicznej istoty (przymusowe, bezzwrotne dla płacącego, świadczenie na rzecz finansów publicznych). W celu uniknięcia kłótni proponuję tutaj inne, prostsze wyliczenie naszych podatków. Nie zaliczę do podatków składek emerytalnych (załóżmy optymistycznie, że pieniądze te kiedyś odbierzemy), wpiszę natomiast kwotę deficytu (w istocie jest to podatek inflacyjny, zabór należnej nam części majątku narodowego). A zatem w ubiegłym roku zapłaciliśmy (dane w zaokrągleniu):
w podatki wpłacane do budżetu centralnego (razem z cłem) - 130 mld zł,
w podatki lokalne - 10 mld zł,
w podatek deficytowy - 15 mld zł,
w składki na kasę chorych (do 1998 r. składnik PIT) - 25 mld zł.
Przy takim kompromisowym rachunku otrzymujemy obciążenia podatkowe w wysokości 180 mld zł. Jest to kwota, która w przybliżeniu pokrywa się z wydatkami budżetu państwa i kas chorych. Po takim zabiegu upraszczającym, koniecznym ze względu na naszą słynną na świecie "przejrzystość" finansów publicznych, możemy wreszcie wyliczyć, że przeciętny dorosły i pracujący mieszkaniec III RP płaci około 10 tys. zł podatków.

Nie obywatel, lecz dostawca pieniędzy
Wniosek pierwszy, jaki płynie z zabawy w wyliczankę, ile i na co płacimy, jest oczywisty i ponury. Skala nieprzejrzystości finansów publicznych jest tak wielka, że nikt - z ręką na sercu - nie potrafi precyzyjnie powiedzieć, ile obywatele płacą podatków ani na co są one wydawane. Mieszkaniec RP nie jest żadnym obywatelem, lecz przedmiotem własności rządzącej ekipy, eksploatowanym na wszystkie możliwe sposoby.
Wniosek drugi jest równie oczywisty i jeszcze bardziej tragiczny. Oto żadna partia (może poza Platformą Obywatelską, a i ona robi to dość nieśmiało) nie wysuwa postulatu przejrzystości finansów publicznych i uczciwego rozliczenia się z podatnikami z ich pieniędzy. Oznacza to, że obecna sytuacja jest dla polityków korzystna.
Równie oczywisty jest wniosek trzeci, który powinien nas doprowadzić do czarnej rozpaczy. Większość identyfikowalnych obciążeń podatkowych przeznaczona jest na finansowanie tzw. świadczeń społecznych. Oznacza to, że państwo najpierw ubezwłasnowolnia nas, zabierając lwią część naszych dochodów, by potem łaskawie obdarować nas nędznymi ochłapami pod postacią "bezpłatnej" ochrony zdrowia czy "bezpłatnego" szkolnictwa. Jeszcze dobitniej: najpierw obdziera nas ze skóry, a potem przylepia plaster "darmowych" świadczeń społecznych.
Wniosek czwarty jest prostą pochodną poprzedniego. Jak łatwo zauważyć, na swoje podstawowe obowiązki - choćby zapewnienie obywatelom bezpieczeństwa zewnętrznego - państwo przeznacza mniej niż na utrzymanie aparatu administracyjnego.

Nieustający koncert demagogów
Powyższe wnioski można uznać za gejzer optymizmu w porównaniu z wnioskiem ostatnim. Każdy jako tako inteligentny człowiek świadom jest pierwszego i podstawowego prawa gospodarki redystrybutywnej. Brzmi ono tak: "Jeżeli ktokolwiek rozdaje nie swoje pieniądze, pewne jest, że przede wszystkim nie zapomni o sobie". Nieprawda? Trwa oto koncert demagogii wyborczej. Na mównicę wychodzą przedstawiciele poszczególnych partii i mówią: "Drodzy obywatele, jak wygramy wybory, damy wam..." (na przykład na ostatniej konferencji SLD rozdał 15 mld zł, ale przecież nie tylko członkowie partii Leszka Millera tak czynią).
Ludzie, posłuchajcie, co oni mówią naprawdę. Otóż oni mówią tak: "Poddani, gdy wygramy wybory, puścimy was z torbami. Wykorzystując podatki jawne i skryte, inflację, deficyt finansów publicznych, uczynimy z was żebraków. Dzięki temu będziemy mogli zafundować sobie ciepłe posadki. Z reszty ukradzionych wam pieniędzy - ponieważ potrafimy niewiele lub jeszcze mniej - większość roztrwonimy. A te parę groszy, które pozostanie, damy wam w postaci jałmużny, za którą każemy sobie sowicie dziękować".

Więcej możesz przeczytać w 26/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.