Prawo Ziemkiewicza

Dodano:   /  Zmieniono: 
Na co rząd musi wydawać pieniądze, a na czym może oszczędzać
Rząd musi wydawać pieniądze przede wszystkim na to, czego obywatele nie potrzebują. Na tym natomiast, co jest obywatelom niezbędne, rząd może oszczędzać - takie prawo można sformułować na podstawie obserwacji wydatków państwa polskiego w ostatnich dziesięciu latach. W uznaniu skromności odkrywcy proponuję nazwać je prawem Ziemkiewicza.
Mechanizm sprawiający, że nasze finanse publiczne konstruowane są według powyższego prawa, jest dość prosty. Kiedy rząd ogranicza finansowanie służb, których obywatele naprawdę potrzebują, ludzie muszą je w ten lub inny sposób sfinansować sami - właśnie dlatego, że są im niezbędne. Ograniczmy się do trzech przykładów: bezpieczeństwa, ochrony zdrowia i oświaty. Od zarania III RP kolejne rządy przeznaczają na te działy sumy dalece niewystarczające, powstały zaś niedobór finansowany jest różnymi sposobami z naszych prywatnych kieszeni. Skoro na ulicach brakuje policjantów, musimy ponosić koszty utrzymania licznej armii ochroniarzy. Skoro niewystarczające są nakłady na opiekę zdrowotną, personel medyczny utrzymuje się z tzw. kopertówek. Na tej samej zasadzie niewydolność państwowych szkół zmusza do opłacenia korepetycji każdego, kto chce, aby jego dziecko naprawdę się czegoś nauczyło.
Czy komuś przyszłoby do głowy wręczyć kopertówkę działaczowi związkowemu lub urzędnikowi jednego z licznych funduszy celowych albo Centralnych Urzędów Nadzoru nad Tym i Owym? Spróbujmy sobie to wyobrazić, a odpowiedź na pytanie, dlaczego opłacanie wspomnianych działaczy i urzędników jest z punktu widzenia rządu pilniejsze, stanie się całkiem oczywista.

Rząd kontra potrzeby obywateli
Teoretycznie - w przeciwieństwie do zbędnych z punktu widzenia obywatela urzędników - policjant, lekarz i nauczyciel nie umrą z głodu nawet przy zerowych pensjach. Pierwszy dorobi po godzinach jako prywatny ochroniarz, a drugi i trzeci ściągną pieniądze od tych, którym świadczą usługi należące im się "bezpłatnie" (wedle konstytucji). Oczywiście zerowe pensje w praktyce nie istnieją (mimo starań kolejnych rządów, by przynajmniej w niektórych działach bud-żetówki jak najbardziej się zbliżyć do tego stanu). Dlatego wyłożoną na wstępie formułę słuszniej będzie ująć w sposób uwzględniający dynamikę procesu: im bardziej coś jest obywatelom niezbędne, tym mniej finansowaniem tego jest zainteresowany rząd. I odwrotnie.
Budowanie finansów państwa na omawianej tu zasadzie nieuchronnie pociąga za sobą zjawiska, które niewtajemniczonym wydają się aberracją, ale w świetle prawa Ziemkiewicza wypadnie je uznać za naturalne. Trudno na przykład zaprzeczyć, że policja państwowa (w całości finansowana z budżetu) jest skuteczniejsza w utrzymywaniu porządku niż inicjatywy prywatne. Gdyby było inaczej, w państwach rozwiniętych do dziś mielibyśmy obieralnych szeryfów, zwołujących w miarę potrzeb pospolite ruszenie obywateli. Mielibyśmy też prywatnych łowców, dostarczających ściganych listami gończymi przestępców (żywych lub martwych) w zamian za wyznaczoną za nich nagrodę. Zgoda, ten system - znany z filmów o Dzikim Zachodzie i wyraźnie stanowiący natchnienie naszych elit politycznych - jest mniej skuteczny. Ale - porównując uczciwie wady i zalety - o ileż jest on tańszy! Łatwo było krytykować władze za to, że pozwalając na finansowanie policji przez prywatnych sponsorów, doprowadziły do nagłośnionej przed laty afery korupcyjnej w Poznaniu. Dla bezstronnej oceny tej sprawy wypadałoby jednak obliczyć, jak wiele pieniędzy z budżetu, zaoszczędzonych dzięki wspomnianemu sponsoringowi, władze mogły skierować na podtrzymywanie tak pożądanego bezpieczeństwa socjalnego. Argument, że dopuszczając sponsoring policji, pozwala się finansować ją przestępcom, nie jest wcale jednoznaczny. W końcu fakt, że zdołano skłonić przestępców do tego, aby sami opłacali ścigającą ich policję, można poczytywać za dowód wielkiego sprytu władzy!

Ochroniarze, czyli quasi-policja
Pod wpływem rozpętanych przez media emocji możliwości popierania policji przez prywatnych sponsorów zostały ograniczone. Przesunięcie finansowania ochrony porządku publicznego z budżetu państwa na samych obywateli dokonało się zatem w drodze innego procesu - rozbudowy prywatnych agencji ochrony. Wobec braku odpowiedniej liczby patroli na ulicy zatrudniać je dziś musi niemal każdy sklep, pasaż handlowy czy osiedle. Koszt rozkłada się na wszystkich klientów bądź mieszkańców. Agencje ochrony zatrudniają 200-250 tys. pracowników. Ochroniarzy jest więc na naszych ulicach ponad dwa razy więcej niż policjantów. Ukoronowaniem procesu wydaje się decyzja podjęta niedawno przez policję powiatu Warszawa Zachód, która włączyła prywatną agencję do swych patroli. Obecność w takim patrolu umundurowanego, państwowego funkcjonariusza znacznie zwiększa - przynajmniej zdaniem miejscowego komendanta - uprawnienia ochroniarzy. Oszczędnościowa inicjatywa jak zwykle nie spot-kała się ze zrozumieniem, a nawet stała się obiektem krytyki mediów.
W owej krytyce podkreśla się coraz częstsze wypadki przestępstw popełnianych przez ochroniarzy bądź przy ich współpracy. Przyznajmy jednak, że czarne owce są we wszystkich policjach świata, a skoro ochroniarzy jest u nas ponad dwa razy więcej, to i odpowiednio więcej - zgodnie ze statystyką - może się wśród nich zdarzać nadużyć. Na plus agencji zapiszmy natomiast, że są to jednak instytucje prywatne, a zatem gospodarujące swym budżetem racjonalniej niż zbiurokratyzowana policja państwowa.

Lekarze, czyli urzędnicy
Każdy, kto na Zachodzie był zmuszony odwiedzić lekarza, zauważy zasadniczą różnicę między jego sposobem pracy, a tym, do czego przywykliśmy. W zachodniej klinice rozmawiamy z rejestratorką, następnie z pielęgniarką, która przygotowuje nas w gabinecie (zazwyczaj jednym z dwóch), lekarz zaś pojawia się tylko po to, by postawić diagnozę i zaordynować leki. Wypisanie niezbędnych papierów, tak jak wcześniej badania, pozostawia on personelowi pomocniczemu. Wydawszy stosowne dyspozycje, przechodzi do drugiego gabinetu, gdzie czeka już kolejny pacjent. Polski lekarz, jak wszyscy wiemy, ledwie zdąży na chorego spojrzeć - 90 proc. czasu wizyty zajmuje mu wypełnianie rozmaitych rubryk.
Temu stanowi rzeczy - można dziś z rozrzewnieniem wspominać dawne zapowiedzi - miała położyć kres reforma służby zdrowia. Miała ona także skłonić publiczne pieniądze, by "chodziły za pacjentem". Pieniądze jednak nie dały się na to namówić i poszły w przeważającej części do kas chorych, odzwierciedlających ściśle skład partyjny miejscowych sejmików samorządowych. W kontekście omawianego tu prawa rzecz nie powinna dziwić - lekarz może liczyć na materialną wdzięczność pacjenta, a nawet jej żądać, zaś urzędnik kasy chorych - nie.

Feudalizacja służby zdrowia
O fiasku zapowiadanej sanacji służby zdrowia warto jednak wspomnieć, bo w pewnym stopniu jego przyczyną było to, że reformatorzy nie dostrzegli skutków wieloletniego działania prawa Ziemkiewicza. Tymczasem w polskiej służbie zdrowia dawno już nastąpił proces swoistej prywatyzacji lub - co jest bliższe rzeczywistości - feudalizacji. W skrócie polega to na tym, że formalnie infrastruktura jest państwowa, ale zarządzający nią ordynatorzy są kimś w rodzaju udzielnych książąt na oddziałach lub szpitalach. Pomniejszą włością może być na przykład ultrasonograf. Ordynator ma prawo przyjmowania pacjentów i wyznaczania, który i jak powinien być leczony. To w jego ręce składana jest lwia część dowodów wdzięczności, wokół niego zatem grupują się znaczniejsi wasale - lekarze, których powodzenie w znacznej części uzależnione jest od woli suwerena. Jeśli porównanie feudalne jest nie dość obrazowe, można się posłużyć metaforą wojskowej fali: młodym lekarzom, na przykład z pogotowia ratunkowego, przypada rola kotów, a uczestnikom profesorsko-ordynatorskiego układu - dziadków.
System ten, przyznajmy, nie sprzyja konkurencji między lekarzami, a co za tym idzie, tłumi pęd do pogłębiania wiedzy i zdobywania nowych kwalifikacji, uzależniając awans w wewnętrznej hierarchii od wysługi lat, zakotwiczenia w układzie i - jak to w feudalizmie - rodzinnych koligacji.
Trudno oszacować dochody baronów służby zdrowia. Symptomatyczny jest los pewnej prywatnej kliniki, która oferując kilka lat temu pensje rzędu kilkunastu tysięcy złotych, nie mogła przyciągnąć żadnego krajowego specjalisty i sięgnęła po lekarzy zza wschodniej granicy. Rychło doprowadziło to do jej zguby. Sprawa ta daje pojęcie nie tylko o dochodach udzielnych książąt medycyny, na jakie nie mogliby oni liczyć na wolnym rynku, ale także o determinacji profesorskiego lobby, które zdolne jest udaremnić każdą próbę rzeczywistej reformy.
Można oczywiście zadać pytanie, dlaczego zamiast tolerować różne skutki działania prawa Ziemkiewicza, nie przystąpiono do rzeczywistej prywatyzacji służby zdrowia bądź szkolnictwa. W odpowiedzi trzeba zaznaczyć, że pozostawienie spraw teoretycznie w ręku państwa przy ich rzeczywistym finansowaniu przez obywateli odpowiada społecznym oczekiwaniom. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że model ten ukształtował się w długotrwałym i spontanicznym procesie - właśnie pod wpływem oczekiwań społecznych.

Cena demokracji
Trudno się nie zgodzić, że konstytucyjne gwarancje "bezpłatnej i powszechnej" służby zdrowia oraz oświaty są fikcją. Ci, którzy sięgają po ten argument, nie rozumieją jednak, że fikcja ta ma swoją wartość. Tam, gdzie wierzy się w utopię, ludzie jej potrzebują i z reguły wolą ją od rzeczywistości. Klasycznym przykładem jest starożytny Rzym, gdzie nie potrafiono znieść brutalnego pogwałcenia przez Cezara zasad demokracji, ale bez oporu pogodzono się z monarchiczną de facto władzą Oktawiana, gdy została ona ubrana w pozory republikanizmu. Polacy - wciąż żyjący peerelowskimi wyobrażeniami sprawiedliwości społecznej i opiekuńczości państwa - chronią się przed przyjęciem do wiadomości praw rządzących rzeczywistością. Każda kolejna ekipa rządowa musi się liczyć z tym, że ludzie opowiadają się za utrzymaniem fikcji. W końcu mamy demokrację.

Więcej możesz przeczytać w 33/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.