U.U.F.

Dodano:   /  Zmieniono: 
Najwięcej krzywdy dzisiejszemu feminizmowi nie czynią męscy szowiniści, ale tak zwane tolerancyjne kobiety
Urokliwa, umiarkowana feministka" - przeczytałam o sobie w jednym z internetowych portali. Powinnam się ucieszyć, bo przecież urok osobisty jeszcze nikomu nie zaszkodził, ale coś mnie tknęło. Przecież w naszym - skądinąd ze wszech miar tolerancyjnym - klimacie najmniejszemu nawet podejrzeniu o feminizm przydaje się zaskakujących kontekstów. Nawet tak neutralny przymiotnik jak "urokliwa" zaczyna brzmieć dziwnie. Urokliwa to jakaś taka niegroźna, żeby nie powiedzieć niepoważna. Taka z pewnością i cały ten, przepraszam za wyrażenie, feminizm traktuje z przymrużeniem oka. A jeśli nawet już pisze o dziejowej niesprawiedliwości między kobietą a mężczyzną, to pewnie też tylko tak przy okazji, na pół gwizdka, żeby o czymś pisać. Bo co innego ma do roboty? Na szczęście (dla kogo?) ta urokliwa jest umiarkowana i tak naprawdę żadnym nieodpowiedzialnym słowem krzywdy nikomu nie uczyni. "Urokliwa, umiarkowana feministka". Czepiam się? Kogo?
Nie wiem już po raz który dochodzę do wniosku, że najwięcej krzywdy dzisiejszemu feminizmowi nie czynią męscy szowiniści (ci posługują się tak grubą kreską, że nikomu już nie zaszkodzą). Największą szkodę kobietom wyrządzają tzw. tolerancyjne kobiety. Ich arogancja wobec tego, czego dokonały całe pokolenia ich "nietolerancyjnych" poprzedniczek, woła o pomstę do nieba.
Mocno zacisnęłam zęby, gdy ostatnio czytałam wyznania popularnej prezenterki telewizyjnych dzienników, która z czarującą (czy jak kto chce - urokliwą) nonszalancją stwierdziła, że nie utożsamia się z feminizmem, bo ten jest nietolerancyjny wobec mężczyzn, a ona jest. Ludzie!!! - zawyłam i natychmiast ubyło mi uroku.
Logiczny wniosek, jaki nasuwa się po takiej deklaracji, brzmi: feminizm to robota nietolerancyjnych kobiet. Wydało się. Biedni mężczyźni. Pozostaje tylko jedno niewygodne pytanie: czego owa tolerancja wobec poszkodowanych ma dotyczyć? Czy poniewierania, zdradzania, nadużywania, lekceważenia, niedoceniania? Czy też "tylko" tego, że nadal wielu mężczyzn traktuje "wolnościowe" dążenia kobiet z przymrużeniem oka? Takie wyjaśnienie z ust tolerancyjnej dziennikarki nie padło. Może dobrze, bo pewnie byłoby jeszcze gorzej. Dziwi jedynie, że gdy ma się możliwość nie tylko publicznego wypowiadania myśli, ale i ich autoryzacji, to mimo wszystko przychodzi chęć na chwalenie się aż taką nieznajomością rzeczy. Redukowanie feminizmu do braku kobiecej tolerancji wobec spragnionych lepszego traktowania mężczyzn to karygodne rozumowe, a nie tylko interpretacyjne nadużycie. Śmiać się czy płakać; ręce załamywać czy pocieszać się stwierdzeniem, że niech się martwi - a może raczej wstydzi - ten, kto nie wie, o czym mówi.
Zresztą czemu się dziwić, skoro w naszym sprzedawaniu feminizmu, zwłaszcza medialnym, nadal używany jest on jako temat zastępczy. Do zatykania intelektualnych dziur w sezonie ogórkowym, taniej sensacji, przyklejania etykietek, leczenia kompleksów politycznych itd. Służy tym, dla których nadal jest tylko słowem-wycieruchem. Krzywym zwierciadłem, tanim pośmiewiskiem i nietolerancyjnym dziwolągiem.
Tym jednak, którzy jeszcze nie zauważyli, a chcą być w miarę na bieżąco, delikatnie, jak na umiarkowaną feministkę przystało, zwracam uwagę, że ten straszny feminizm coraz rzadziej koncentruje się na mężczyznach i walce z nimi. W jakimś sensie zostawia ich samych sobie. Dziś powodzenie całej emancypacyjnej sprawy zależy od tego, jak szybko i w jakim stopniu kobiety polubią być kobietami. Czyli odnajdą w sobie siłę na to, żeby mieć równie dobre samopoczucie jak mężczyźni. Nauczą się pokonywać nie męskie słabości, lecz własne. Nie będą dłużej tolerancyjne dla własnych lęków przed męską dominacją, nie pogodzą się z własną pasywnością i nie zrezygnują z oferty życia po swojemu, jaką im daje świat.
Przed kilkoma dniami słyszałam, jak młody mężczyzna mówił drugiemu o poczynionej przez siebie klasyfikacji kobiet. Podzielił je na plastikowe, kliniczne i prawdziwe. Plastikowe sprzedają światu wersję optymistyczną: nic im w mężczyznach nie przeszkadza, nie mają wobec nich wygórowanych oczekiwań - poza tym jednym, żeby kiedyś wspólnie stanąć na ślubnym kobiercu. Kliniczne mają mężczynom wszystko za złe, noszą czarne spódnice do ziemi, wielkie płócienne torby zawieszają niedbale na ramieniu i generalnie z tymi strasznymi braćmi Adama nie chcą mieć nic wspólnego. I wreszcie kobiety prawdziwe, czyli te spośród sióstr Ewy, które zrozumiały, że w feminizmie chodzi o to, żeby znaleźć własne miejsce w życiu. Co wcale nie wyklucza obecności rozsądnego mężczyzny u boku.
Wyliczono, że gdzieś koło trzydziestki prawie każda kobieta zaczyna myśleć o sobie w perspektywie feministycznej. "Ufaj sobie. Myśl o sobie. Działaj dla siebie. Mów dla siebie. Bądź sobą. Imitacja to samobójstwo" - powiedziała kiedyś nietolerancyjna, czyli feminizująca Marva Collins. Tak być musi - powtarza za nią z pewną nieśmiałością urokliwa, umiarkowana feministka. Tak jest.

Więcej możesz przeczytać w 33/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.