Quo vadis!?

Dodano:   /  Zmieniono: 
Czy polski film może wygrać z hitami Hollywood? Czy nasze kino, a właściwie cała kultura, potrafi się wydobyć z zaścianka? "Quo vadis" to ważny test dla naszych twórców i naszej kultury masowej.
Jeśli się nie uda, poważni producenci i banki mogą nie chcieć wyłożyć pieniędzy na duże projekty realizowane w kraju, który nie potrafi umieścić na globalnym rynku ani jednego uniwersalnego produktu. W wypadku "Quo vadis" nie chodzi o to, czy do kin w Polsce przyjdzie 6 mln widzów (jak na "Pana Tadeusza" Andrzeja Wajdy). Istotne jest to, ilu zagranicznych dystrybutorów wprowadzi ten film do masowego rozpowszechniania, tak jak "Gladiatora" Ridleya Scotta. Czy mariaż Sienkiewicza z Kawalerowiczem, wsparty najwyższym budżetem w historii naszego kina (18 mln dolarów), zapewni sukces liczony milionami widzów za granicą?
Francis Ford Coppola, reżyser "Ojca chrzestnego", przeczytawszy "Trylogię" Sienkiewicza, stwierdził: "Pan Bóg wyciął nam niezły numer, każąc autorowi powieści chodzić po świecie sto lat za wcześnie. Dzisiaj MGM i Fox biłyby się o każdą stroniczkę jego tekstu. Kupowaliby w ciemno prawa do każdej jego książki". Martin Scorsese, jeden z najbardziej wpływowych ludzi w Hollywood, obejrzawszy "Faraona" i "Austerię" Jerzego Kawalerowicza, natychmiast umieścił te obrazy w zbiorach amerykańskiej filmoteki narodowej. O Kawalerowiczu Scorsese mówi, że ma kamerę w głowie, że myśli gotowymi obrazami.

Recepta na sukces
Powieść "Quo vadis" to gotowy scenariusz filmowy: widowiskowe tło historyczne, wielka miłość, pod której wpływem bohater przeżywa metamorfozę, bezwzględna walka o władzę, zbrodnia i intrygi, skandale, a wszystko to na tle heroicznej walki chrześcijan o wyjście z katakumb i przetrwanie. Najczęściej czytana na świecie polska książka została przełożona na 50 języków i wydana w ponad 80 krajach w łącznym nakładzie kilkudziesięciu milionów egzemplarzy. Powieść była inscenizowana jedenastokrotnie, a kilkakrotnie przenoszono ją na scenę operową (tylko oratorium skomponowane przez Feliksa Nowowiejskiego miało na świecie kilkaset wykonań) i teatralną. Kawalerowicz napisał scenariusz "Quo vadis" po uważnym przeczytaniu najważniejszych dramatów Szekspira. Film nosi więc piętno "Ryszarda III", "Henryka IV", "Makbeta", "Króla Leara" oraz "Antoniusza i Kleopatry".
Jerzy Kawalerowicz to jedyny w polskim kinie reżyser, który stworzył obraz uniwersalny. Przesłanie "Faraona" jest bowiem teraz równie aktualne jak w 1965 r., gdy film powstawał: dzieje świata to gra, której najważniejszymi aktorami są władza, religia i wiedza, często skupione w tych samych rękach. "Faraon" nie razi też anachronizmem inscenizacji, jest widowiskowy, zrobiony z rozmachem. W dzisiejszym Hollywood - zdaniem Coppoli - kosztowałby co najmniej 200 mln dolarów. Jego fragmenty pokazywane są na kanale Discovery jako emblemat starożytności. W amerykańskich podręcznikach zamiast rzeźbiarskich wizerunków Ramzesa IV umieszczona jest fotografia Jerzego Zelnika ucharakteryzowanego na tego władcę.

Kino dla reżyserów
Dlaczego rynkowy test "Quo vadis" ma takie znaczenie dla całej polskiej kultury? Choćby dlatego, że na globalnym rynku ona po prostu nie istnieje. To nieistnienie jest najbardziej widoczne w kulturze popularnej: nasza muzyka, kino, powieść, plakat nie liczą się nawet w Europie. Mrzonką okazały się nadzieje na wylansowanie Edyty Górniak na światowym rynku. Kompromitacja Andrzeja "Piaska" Piasecznego na mało przecież wymagającym festiwalu Eurowizji dowodzi, że nasi twórcy zupełnie nie rozumieją światowych tendencji. Nasze kino przestało się liczyć w Europie wraz ze śmiercią Krzysztofa Kieślowskiego. "To u was kręci się jeszcze jakieś filmy?" - pytają polskich dziennikarzy widzowie z Europy Zachodniej i Ameryki. W Cannes, Wenecji, Berlinie, czyli na najważniejszych festiwalach świata, nasze obrazy od lat są nieobecne w głównych konkursach. Konsekwencją tego jest ich nieobecność w kinach.
Nasze kino - wedle danych Rady Europy za rok 2000 - znalazło się na siedemnastym miejscu w Europie pod względem liczby zagranicznych widzów. Wyprzedziły nas m.in. Irlandia, Dania, Portugalia, Finlandia, Austria, Czechy, Węgry i Holandia. To oznacza, że Europejczycy po prostu polskich filmów nie chcą oglądać. Na zarzuty kompletnego ignorowania widza i rynku większość naszych twórców (m.in. Krzysztof Zanussi, Mariusz Treliński, Andrzej Barański i Wiesław Saniewski) odpowiada, iż robią filmy przede wszystkim dla siebie. To sprzeczne nie tylko ze zdrowym rozsądkiem, ale także definicją kina jako sztuki masowej. Fetowane rodzime superprodukcje Jerzego Hoffmana czy Andrzeja Wajdy osiągają sukces na wewnętrznym rynku, bo są inscenizacją szkolnych lektur. Ani jeden film wyprodukowany po 1989 r. (w warunkach gospodarki rynkowej) i okrzyknięty u nas kasowym sukcesem nie wszedł do masowego rozpowszechniania za granicą. Gorzej - większość z nich nie była w ogóle pokazywana lub wyświetlano je wyłącznie na specjalnych seansach dla Polonii. Powód? Zaściankowa tematyka. Konia z rzędem temu, kto w Europie pojmie, o co Horeszkowie wiedli spory z Soplicami. Kogo na świecie obchodzi powstanie kozackie Chmielnickiego, zbuntowanego przeciw polskiej szlachcie? Pewne jest zatem, że nikogo też nie obejdzie spór między Cześnikiem i Rejentem z Fredrowskiej "Zemsty", choćby Andrzejowi Wajdzie udało się zebrać na produkcję tego dzieła nawet sto milionów dolarów. Zamiast starać się tworzyć filmy zrozumiałe dla światowego widza, twórcy polskiego kina wychodzą z założenia, że jest on za głupi na to, żeby warto było o niego zabiegać. Efekt jest taki, że coraz bardziej brniemy w zaścianek, czyli skazujemy się na nieistnienie. Bo bez szerokiego rozpowszechniania za granicą film po prostu nie istnieje. Co mamy jednak sprzedawać, jeśli nasi artyści kultywują patriotyczny prowincjonalizm w jego najgorszej przaśno-buraczanej odmianie?

Kino dla widzów
Czy "Quo vadis" przerwie tę autarkiczną samobójczą politykę? Spełnione zostały przynajmniej niektóre warunki, aby tak się stało. Przede wszystkim ponad połowa budżetu filmu pochodzi z kredytu (42 mln zł pożyczył Kredyt Bank), co oznacza, że przedsięwzięcie poprzedziły odpowiednie badania rynku, gwarantujące przynajmniej zwrot wyłożonego kapitału. Z przeprowadzonego przez CBOS sondażu wynika, że na "Quo vadis" do kina wybierze się trzy czwarte Polaków. Ekipa nakręciła 55 godzin materiału zdjęciowego (podczas 127 dni), co oznacza dużą swobodę wyboru podczas montażu - ostatecznie w filmie znalazło się zaledwie 5 proc. z tych taśm. W przeciwieństwie do "Ogniem i mieczem" nie oszczędzano na dekoracjach (wydano na nie prawie 4 mln dolarów), plenerach (zdjęcia robiono w Rzymie, Tunezji, Francji i Polsce), kostiumach i rekwizytach. Do realizacji użyto najnowocześniejszego sprzętu.
Atutem "Quo vadis" jest także reżyser. Jak podkreśla Scorsese, Kawalerowicz jest mistrzem syntezy, niedoścignionym w odtwarzaniu nie istniejących światów, tak że wydają się jak najbardziej współczesne. Potrafi też pokazać historię w momentach przełomu. "Faraona" okrzyknięto w Hollywood "Anty-Kleopatrą", czyli filmem równie widowiskowym, ale pozbawionym banalnego melodramatyzmu i skupionym na analizie degeneracji i ograniczeń władzy absolutnej. W "Austerii" - według prozy Juliana Stryjkowskiego - udało się Kawalerowiczowi odtworzyć świat chasydów na chwilę przed zagładą.
Kawalerowicz potrafi również opowiadać, co jest bodaj najsłabszą stroną współczesnego polskiego kina. "Reżyserowanie filmu to nie fotografowanie inscenizacji, lecz inscenizowanie z pomocą kamery" - wyjaśnia Kawalerowicz. Ta umiejętność przekłada się na malarskość jego obrazów. Nazywany estetycznym kameleonem, Kawalerowicz jest ostatnim - po śmierci Wojciecha Hasa - wizjonerem naszego kina. To wizjonerstwo najpełniej widać w adaptacji noweli Iwaszkiewicza "Matka Joanna od Aniołów". Film ten, nagrodzony Srebrną Palmą w Cannes, uchodzi za arcydzieło europejskiego kina.

"Quo vadis", czyli produkt eksportowy
O ekranizacji "Quo vadis" Kawalerowicz myślał od 1967 r., gdy jego "Faraon" otrzymał nominację do Oscara (ostatecznie przegrał o włos z "Kobietą i mężczyzną" Claude’a Leloucha). Pierwszą wersję scenariusza "Quo vadis" twórca "Austerii" napisał dwadzieścia lat temu. Dwa lata temu, przed rozpoczęciem prac nad filmem, dokonał w niej dużych zmian.
- Od momentu powstania powieści do współczesności upłynął szmat czasu i nie mogłem tego nie uwzględnić. Zależało mi, aby dramat walki o człowieczeństwo wydał się równie aktualny jak w czasach rzymskich - mówi Kawalerowicz.
Atutem kinowego "Quo vadis" jest literacki pierwowzór, uhonorowany w 1905 r. Nagrodą Nobla. Popularność powieści na pewno ułatwi filmowi dotarcie do masowego widza. Książka Sienkiewicza zawiera wszystkie elementy bestsellera. Czyta się ją jak scenariusz westernu, czemu sprzyjają wyraziste czarno-białe postacie i obrazowa narracja. "Marzy mi się wielki epos chrześcijański, w który chciałbym wprowadzić świętych Piotra i Pawła, a także Nerona (...) i dać szereg tak ogólnoludzkich i wspaniałych obrazów, żeby je pisano z polskiego na wszystkie języki" - zauważył Sienkiewicz. I "pisano" na wszystkie języki: Europa oszalała na punkcie Ligii i Marka Winicjusza. W 1898 r. powieść została uznana za najciekawszą książkę roku w Stanach Zjednoczonych. Podobną popularność zdobyła we Włoszech, Francji, Niemczech, Skandynawii, a nawet Japonii i Korei.

Beniaminek X muzy
"Pierwszorzędny pisarz drugorzędny" - pisał Gombrowicz o Sienkiewiczu w "Dziennikach". Z zazdrości? W literaturze światowej niewielu było autorów, których twórczość z takim zapałem eksploatowała X muza. Każda powieść Sienkiewicza (zekranizowano w zasadzie wszystkie poza zupełnie niefilmową "Bez dogmatu" i chybioną kontynuacją "Trylogii" - "Na polu chwały") to gotowe scenariusze. "Quo vadis" powstawało w tym samym czasie, gdy bracia LumiŻre konstruowali kinematograf. Od pierwszego w historii seansu filmowego do ukazania się powieści w formie książkowej upłynęły niespełna dwa miesiące. Już w 1898 r. bracia LumiŻre wyprodukowali oparty na motywach powieści kilkuminutowy film "Neron wypróbowujący truciznę na niewolnikach". W 1901 r. powstały dwa kolejne obrazy: Ferdinand Zecca nakręcił "Quo vadis", a Lucien Nonquet - "Męczeństwo chrześcijan". Pierwsza pełnometrażowa adaptacja powieści powstała w 1912 r. we Włoszech. Enrico Guazzoni pokazał w niej i pożar Rzymu, i orgie w pałacu Nerona, i śmierć chrześcijan rzucanych lwom na pożarcie. Film okazał się niewypałem, ale i tak pojawiły się dziesiątki jego imitacji. Kolejną wersję "Quo vadis" nakręcił Gabriellino d’Annunzio (brat włoskiego poety) dwanaście lat później. Film zasłynął głównie z tego, że na planie aktora grającego Senekę rozszarpał lew.
W latach 50. książką zainteresował się Hollywood. "Religia i seks. Imponująca mieszanka idealna dla kina" - ocenili szefowie wytwórni MGM. Zaplanowano superprodukcję w reżyserii Johna Hustona z udziałem Gregory Pecka i Elizabeth Taylor. Spory w wytwórni sprawiły, że Hustona zastąpił Marvyn LeRoy, który chciał obsadzić w roli Ligii nieznaną wówczas Audrey Hepburn. Wymuszono jednak na nim zaangażowanie podstarzałej Deborah Kerr i Roberta Taylora. Oboje wypadli blado. W pamięci widzów zapisał się jedynie Peter Ustinov jako Neron. W 1985 r. włoska telewizja wyprodukowała serial w reżyserii Franco Rossiego, który skupiał się na wątku romansowym i walorach widowiskowych.

Próba rynku
Paradoksalnie, odniesienie sukcesu na światowym rynku może utrudnić "Quo vadis" zbyt ambitne podejście do przedsięwzięcia samego reżysera. Kawalerowicz konstruował filmową adaptację jako dramat władzy, wiary, miłości i moralności. Napięcia na tle politycznym i religijnym, tym atrakcyjniejsze, że dziejące się w okresie przełomu, daje się interesująco pokazać. Wszystko jest w porządku dopóty, dopóki trzy postacie głównej linii dramatu - Neron (satrapa, przebiegły intrygant i niespełniony artysta), Petroniusz (szlachetny cynik, a jednocześnie słaby pięknoduch) oraz Chilon Chilonides (sprzedajny intelektualista "z awansu społecznego") - walczą, spiskują, knują, kochają i nienawidzą. Gorzej, gdy zaczynają prowadzić filozoficzne dysputy o tym, co powinny po prostu pokazać. Tak robi się na świecie wielkie widowiska.
- Neron [w tę rolę wcielił się Michał Bajor] to błazen i despota, nie pozbawiony jednak swoistej mądrości. Jego tragiczny los jest ostrzeżeniem i refleksją na temat dyktatury i samowładztwa. Chciałem, by trzy główne postacie stanowiły most łączący odległą przeszłość ze współczesnością. Nietrudno byłoby wskazać dziś "władców", którzy mają ambicje bycia artystami, i artystów, którzy zadawali się z władzą, by mieć sponsorów - mówi o głównym pomyśle dramaturgicznym Jerzy Kawalerowicz. Najważniejsza jest dla niego postać Petroniusza (Bogusław Linda), przewidującego rychły upadek rzymskiego imperium. Paralela do współczesności jest - zdaniem Kawalerowicza - wyraźna i czytelna. Akcja filmu toczy się na przełomie epok. Pierwsi chrześcijanie giną za wiarę. Nowa religia, głosząca miłość bliźniego i przebaczenie, daje szansę ocalenia świata przed tyranią i despotyzmem władców. - Współczesne przemiany również dotyczą epoki przełomu, pogranicza między barbarzyństwem i humanizmem. Epoki poszukującej czegoś, co nada sens ludzkim poczynaniom. Sienkiewiczowskie "Quo vadis, Domine?" zastąpiłem "Quo vadis, homine?". Najważniejsze pytanie, które - mam nadzieję - widz wyniesie z mojego filmu, brzmi: "Dokąd zmierza ludzkość?" - konkluduje Kawalerowicz. Reżyser ryzykuje, że tak ogólnie formułując przesłanie filmu, popada w historiozoficzny banał.
Za kilkanaście dni "Quo vadis" pojawi się w kinach - w rekordowej liczbie 150 kopii. Przed watykańską prapremierą (30 sierpnia) zainteresowani filmem byli najwięksi światowi dystrybutorzy (Sony, Fox, Warner i Disney), wierzący, że takiej produkcji nie można zepsuć. Od sukcesu "Quo vadis" może zależeć nie tylko los polskiego kina, ale i całej naszej kultury.
Więcej możesz przeczytać w 35/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.