Kino magicznego realizmu

Kino magicznego realizmu

Dodano:   /  Zmieniono: 
Alejandro Inarritu okrzyknięto Marquezem kina
Gabriel García Márquez odmienił bieg współczesnej literatury, pisząc "Sto lat samotności". Inny Meksykanin, Alejandro González Inárritu, ma szansę debiutanckim filmem "Amores Perros" zmienić oblicze kina.
W Hollywood nie wierzono, że ten film wyszedł spod ręki debiutanta. Okrzyknięty nowym "Czasem Apokalipsy" obraz Inárritu awansował do pierwszej dziesiątki najważniejszych filmów ostatniej dekady. Wstrząsający portret megamiasta zamieszkanego przez 20 mln ludzi różnych ras i kultur odczytano jako katastroficzną wizję przyszłości. Choć osadzony w egzotycznych realiach Meksyku, obraz Inárritu jest na wskroś uniwersalny. Najlepszy dowód to jego międzynarodowy sukces (nominacja do Złotego Globu, nominacja do Oscara). "Tak mogłoby wyglądać kino Quentina Tarantino, gdyby ludzie fascynowali go równie mocno jak fascynują same filmy" - pisano po amerykańskiej premierze dzieła w "New York Times". Jest bowiem film Inárritu niezwykłym połączeniem Tarantino i... Almodovara, gdyby jakimś cudem te dwie indywidualności stanęły obok siebie na planie filmowym. "Po tym filmie kino nigdy nie będzie takie jak dawniej" - wyrokował sam twórca "Czasu Apokalipsy" Francis Ford Coppola, nie ukrywając, że jako członek Akademii głosuje właśnie na "Amores Perros". Film Oscara nie dostał, ale jego twórca zasłużył sobie debiutem na miano Márqueza kina.

Mieszanka piorunującab
"Márquez kina" to nader trafne określenie dla Inárritu. Wykorzystuje on bowiem w swej twórczości to, co najlepsze w literaturze iberoamerykańskiej - wielość wątków, wiarę w przeznaczenie, w nieuchronność cierpienia mającego moc odkupienia. W trzech krzyżujących się historiach bohaterowie zderzają się z sobą na skutek tragicznego wypadku. W normalnych okolicznościach meksykański kloszard, biznesmen u szczytu kariery i chłopak z biednej dzielnicy nigdy by się nie spotkali.
Łączy ich wielkie cierpienie, którego sens poznajemy w finale. Biznesmen zostaje ukarany za porzucenie żony i dzieci kalectwem ukochanej, buntownika-rewolucjonistę za jego pychę spotyka los kloszarda, chłopak za popełnioną zbrodnię płaci złamanym życiem. Te trzy historie przywodzą na myśl biblijne opowieści o karze i winie, o zbrodni i potrzebie jej odkupienia. Wielu filmowców zderzało już na ekranie brutalność z liryzmem, sensację z melodramatem, żaden nie sporządził jednak tej mieszanki z zachowaniem tak idealnych proporcji. Inárritu po mistrzowsku krzyżuje losy bohaterów, łączy historie odmienne w poetyce, a nawet gatunku, prowadzi do finału, który wbija widza w fotel. Reżyser zawładnął publicznością, proponując kino przywracające porzucony dawno manichejski porządek świata. Tęsknimy za takim kinem, zwłaszcza dzisiaj, gdy sztuka - nie tylko filmowa - robi wszystko, by terminy dobro i zło, prawda i fałsz nabrały dwuznaczności.

Kino sensacyjne inaczej
Zanim świat stracił głowę dla filmu Meksykanina, inny twórca z Ameryki Łacińskiej, także zdobył nominację do Oscara i Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie. Brazylijczyk Walter Salles poetycką opowieścią "Dworzec nadziei" wprowadził latynoskie kino na światowe salony, po latach jałowej egzystencji pod postacią telenowel. Inárritu rzucił nas na kolana portretem współczesnego Meksyku, Salles urzekł zaś obrazem dzisiejszej Brazylii, posługując się znakami czytelnymi na całym świecie. Europejczycy porównują jego film z dziełami Krzysztofa Kieślowskiego.
Salles jeszcze wyraźniej niż Inárritu czerpie z iberoamerykańskiej prozy. Magiczny realizm stanowi główny element kompozycyjny filmowej opowieści. Reżyser wychodzi od konkretu, by pójść w stronę baśniowej poetyki, tak bliskiej sercom Latynosów. Najbardziej sensacyjne, nieprawdopodobne historie rozgrywają się bowiem między zwykłymi ludźmi.

Czas na kino Latino
Świat, który ledwie oswoił się z rewelacjami filmowców z Chin i Hongkongu, przeciera oczy ze zdumienia, że oto filmy z Ameryki Łacińskiej stają się najjaśniejszym punktem międzynarodowych festiwali. Potwierdził to zakończony właśnie Międzynarodowy Warszawski Festiwal Filmowy, na którym prezentowane w sekcji "Kino Latino" filmy z Ameryki Łacińskiej wyświetlano w wypełnionych do granic salach kinowych. Publiczność obejrzała m.in. obsypane nagrodami argentyńskie "Bagno" Lucrecii Martel - metaforyczną opowieść o miłości, śmierci i zbrodni, będącą mieszanką konwencji i stylów filmowych. Stamtąd pochodzi też "Tylko dzisiaj" - seria filmowych fresków o Buenos Aires i jego mieszkańcach. Ascetyczną w formie, oryginalną opowieść zaproponował z kolei Brazylijczyk Andrucha Waddington, zdobywca głównej nagrody na festiwalu w Karlowych Warach. "Ja, ty, oni" to historia kobiety i jej trzech mężów żyjących pod jednym dachem i sprawiedliwie dzielących się wdziękami małżonki. Brazylijski duet Meirelles-Olival pokazał "Służące", zabawną choć dotykającą kwestii społecznych podziałów opowieść o życiu biednych tamtejszych kobiet w wielkomiejskich metropoliach. Uniwersalnego wydźwięku tych historii twórcom z Ameryki Łacińskiej mogą pozazdrościć filmowcy z Europy i USA. "Kino jest zbiorową terapią, gdzie jedni płaczą, inni się śmieją, jeszcze inni złoszczą albo zamykają w sobie" - twierdzi Inárritu. Właśnie oczyszczająca funkcja sztuki staje się znakiem firmowym latynoamerykańskiego kina rozpoznawalnym z coraz większą łatwością.

Więcej możesz przeczytać w 42/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.