Kłopoty z kapitałem i "Titanikiem"

Kłopoty z kapitałem i "Titanikiem"

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kapitalizm tworzy się od dołu. Ktoś zainwestuje, taniej kupi, drożej sprzeda i pomnoży kapitał. I tak mozolnie wyrastają fortuny
Gdy odchodziliśmy od socjalizmu (zwanego niekiedy realnym, choć realizm był tym, czego przede wszystkim brakowało), nie mieliśmy przykładów, na których można by się oprzeć. Droga od kapitalizmu do socjalizmu jest stosunkowo prosta (czy bezpieczna i potrzebna - to już inna sprawa). Wystarczy wydać dekret o nacjonalizacji przemysłu, przeciwników pozamykać w więzieniach i z gospodarki rynkowej mamy nakazowo-rozdzielczą. Kilka makroekonomicznych poślizgnięć i z gospodarki nakazowo-rozdzielczej mamy zakazowo-nierozdzielczą, a na sklepowych półkach tylko ocet. To przerabialiśmy.

W 1989 r. musieliśmy iść w przeciwnym kierunku. Wymyśliłem nawet taki przykład, który tę sytuację ilustruje. Z akwarium z rybkami łatwo jest zrobić zupę rybną - wystarczy je podgrzać. Ale z miski zupy rybnej zrobić akwarium z rybkami - to jest wyzwanie. Nam się częściowo udało. Polska należy do najintensywniej rozwijających się państw postkomunistycznych, choć w 1989 r. była w najgorszej pod względem ekonomicznym sytuacji. Popełniliśmy jednak błędy, których - niewykluczone - nie można było uniknąć.
Takim zasadniczym błędem był odgórny sposób budowania kapitalizmu. Tymczasem kapitalizm tworzy się od dołu. Ktoś zainwestuje, taniej kupi, drożej sprzeda i pomnoży kapitał. I tak mozolnie wyrastają fortuny. Tak powstawało bogactwo Stanów Zjednoczonych, realizując amerykańskie marzenie - od pucybuta do milionera. Ale myśmy nie mieli dwustu lat na taką budowę. Musieliśmy budować kapitalizm "od góry". Zadekretować w parlamencie, zobowiązać do wykonania ministrów, uruchomić władze wojewódzkie i w ten sposób kierować kapitał na dół. Kiedy zaś kapitał zszedł na dół do właściwych podmiotów gospodarczych, jakimi są nasi obywatele, okazało się, że już go nie ma, że rozszedł się po drodze. Prawdziwymi beneficjentami tej zmiany ustrojowej byli ci, którzy mieli dojścia, znajomości, koneksje. Był to kapitalizm kolesiów. Drugim wygranym był aparat urzędniczy, bo to on wszystko, nie zawsze bezinteresownie, dzielił. Przegranymi byli natomiast ludzie, do których to było adresowane - zwyczajni obywatele. Czy jednak można było dokonać tego inaczej? Chyba nie. Nie było innego sposobu ani też dwustu lat w zapasie. Błąd, którego nie można uniknąć, pozostaje błędem. To był sposób daleki od sprawiedliwości.
Polska i tak jest w dobrej sytuacji. W obozie komunistycznym byliśmy najweselszym barakiem, w obozie postkomunistycznym jesteśmy najbardziej zaawansowani w przeprowadzaniu reform. W pamiętnym roku 1989 nic nie zdawało się na to wskazywać. Pupilkami byli wtedy Węgrzy i Czesi. Nie mieli ani polskiego zadłużenia, ani polskiej zapaści gospodarczej. Ale dekadę później to Polacy są w awangardzie budowania kapitalizmu, a stało się tak z dwóch przyczyn. Po pierwsze, nasz kraj, będąc w najgorszej sytuacji gospodarczej (nie mając nic do stracenia), zdobył się na najbardziej radykalne reformy społeczne, ekonomiczne i systemowe. Po drugie zaś, część polskiego kapitalizmu została zbudowana prawidłowo, oddolnie. Pamiętacie te rozkładane łóżka, stoliki turystyczne, na których kwitł handel na ulicach naszych miast przed dziesięciu laty. Na nich się rodził polski kapitalizm. Czegoś takiego nie mieli ani bratankowie Węgrzy, ani bracia Czesi. I dlatego nasz błąd (nie do uniknięcia) był błędem mniejszym.
Ale powoduje on spadek notowań strony proreformatorskiej i wzrost notowań strony postkomunistycznej (beneficjenta przemian). Tej sytuacji należy przypisać polemikę trwającą na łamach "Gazety Wyborczej", w której Krzysztof Łoziński i Maciej Łętowski zastanawiają się, czy Unia Wolności ma teraz, czy później zejść z pokładu "Titanica" (to symbol rządzącej koalicji). Dlaczego ci uczeni mężowie nie zastanawiają się, jak uszczelnić przecieki, jak wzmocnić grodzie, a - przede wszystkim - jak nawigować, nie pozwalając na kolizję z górami lodowymi. Polemiści zdają się być przekonani, że statek i tak utonie - różnią się tylko w poglądach, kiedy opuszczać szalupy, oraz czy i kiedy kapitanowi wolno zejść z mostku. Jeżeli przyjmie się założenie, że statek utonie, on już jest na dnie, a pod kilem nie ma nawet stopy wody.
Więcej możesz przeczytać w 15/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.