Noc listopadowa

Dodano:   /  Zmieniono: 
Nie uśmierzymy radykalizmu poskramianiem jego przejawów



Doświadczenie historii podpowiada, że w dziejach nie ma niczego danego raz na zawsze. W życiu ludzi i całych społeczeństw wszystko się bezustannie zmienia - jak pogoda. Nie ma takich chmur, zza których prędzej czy później nie wyjrzałoby słońce, ale i najbardziej rozsłoneczniony nieboskłon kiedyś przegrywa z burzami.
Tak też się może zdarzyć ze zdobytym w 1989 r. bezpieczeństwem międzynarodowym oraz naszymi demokratycznymi regułami rządzenia. Jeszcze niedawno wydawało się, że te dwa wielkie prezenty Opatrzności są wieczne. Świat po zimnej wojnie jawił się wyjątkowo spokojny i bezpieczny. Jeden z błyskotliwych politologów sformułował nawet tezę o końcu historii.
Nie trzeba było długo czekać, by z tego poglądu pozostała jedynie kupa ruin nie mniejsza niż dymiące zgliszcza World Trade Center. Wspólnocie międzynarodowej zagroził przeciwnik nie mniej niebezpieczny od największych zbrodniarzy XX wieku. Nie może uspokajać fakt, że terroryści, którzy zaatakowali Stany Zjednoczone, nie dysponują, jak Hitler czy Stalin, ogromnymi machinami państwowymi i potężnymi armiami. Dostępne im środki rażenia pozwalają na uderzenia o apokaliptycznych wręcz rozmiarach, i to zadane w dowolnym miejscu na ziemi.
W porównaniu z owym globalnym zagrożeniem druga nasza zdobycz, jaką jest demokratyczny system rządzenia, wydaje się nieporównywalnie pewniejsza. Formalnie nikt przecież demokracji nie kontestuje i na pierwszy rzut oka ma ona samych zwolenników. W tym jednak wypadku już wkrótce możemy doznać szoku porównywalnego z tym z 11 września 2001 r. Coraz więcej jest bowiem w naszym kraju radykalizmu i syjamskiej jego siostry, brutalności, a w takiej atmosferze demokracja nigdy nie jest bezpieczna.
Warto pamiętać, że ów radykalizm, jak temperatura przy grypie, jest jedynie objawem znacznie poważniejszej choroby. Jest nią narastające niezadowolenie milionów obywateli, podyktowane marnymi warunkami życia. Tak jak nie da się choroby zwalczać jedynie środkami zbijającymi gorączkę, tak samo nie uśmierzymy radykalizmu poskramianiem jego zewnętrznych przejawów. Na nic zda się terapia sprowadzająca się do odwołania czy pognębienia osoby chcącej uchodzić za symbol buntu. W ten sposób można wręcz ułatwić jej działanie, bo nawet najbardziej obłudni obrońcy skrzywdzonych niepomiernie zyskują na wiarygodności dzięki aureoli męczeństwa.
Z lawinowo narastającym w naszym kraju radykalizmem można się uporać tylko w jeden sposób. Trzeba się w końcu wziąć do rozwiązywania spraw, które póki pozostają nie załatwione, są najlepszą dla niego pożywką. W demokratycznym państwie, które nie chce zmierzać ku autorytarnej otchłani, nie może być zbyt wiele krzywdy i niesprawiedliwości. A w takim, niestety, kierunku popycha nasze społeczeństwo ortodoksyjny liberalizm i zalecana przezeń jako panaceum na gospodarcze i społeczne problemy niewidzialna ręka rynku. Dzisiaj, zwłaszcza w kręgach opiniotwórczych, dominuje wygodne dla ludzi zamożnych przekonanie, nakazujące zwalczać i wyśmiewać lewicową propozycję społecznego solidaryzmu, czyli dzielenia się dostatkiem.
Warto sobie jednak uświadomić, że w dzisiejszej Polsce, przepełnionej społeczną frustracją i rozczarowaniem, alternatywą dla solidaryzmu lewicy nie jest liberalny indywidualizm, lecz bezlitosny autorytaryzm, którego twarzy jeszcze do końca nie znamy. W tej sprawie nie pozostawia chyba zbyt wielu wątpliwości ostatnia noc listopadowa, czyli wydarzenia towarzyszące 29 listopada odwoływaniu przez Sejm Andrzeja Leppera ze stanowiska wicemarszałka. Niepotrzebnym prowokowaniem losu byłoby domaganie się kolejnych, jeszcze boleśniejszych lekcji.
Więcej możesz przeczytać w 49/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.