Kroplówka dla nieudaczników

Kroplówka dla nieudaczników

Dodano:   /  Zmieniono: 
Dziurawe drogi, niebezpieczne ulice, wielomiesięczne oczekiwanie na przyjęcie do szpitala - brak pieniędzy w budżecie
Jak finansujemy przytułki dla starych speców od przejadania państwowych dotacji 

Upadek kinematografii, zamykanie bibliotek i czasopism, coraz większe zapóźnienia polskiej nauki, coraz mniej doktorantów - brak pieniędzy w budżecie. Bez pieniędzy przecież "nic się nie da zrobić!!!". Brak pieniędzy to w Polsce coś w rodzaju klęski żywiołowej, dopust boży. Nie ma u nas nawyku, by zamiast pozwalać się zbywać argumentem o braku pieniędzy, pytać o to, jak publiczne pieniądze są wydawane. A są wydawane źle.

Logika peerelowskiego księgowego
Pod koniec grudnia 1983 r. uczestniczyłem w kongresie pisarzy i miłośników fantastyki. Tego typu imprezy zazwyczaj wyglądają skromnie - tym razem organizatorzy zafundowali uczestnikom pobyt w najdroższym hotelu w mieście, posiłki w dobrej restauracji, a nawet honoraria za wygłaszane referaty i zwrot kosztów za bilety. Co się stało? Otóż miejscowy wydział kultury połapał się, że nie wydał wszystkich funduszy, a zbliża się roczne rozliczenie. Gdyby ich w porę nie wydano, w następnym roku - taka była zasada - dostaliby z państwowego rozdzielnika mniej.
Każdy, kto żył w PRL, może opowiedzieć wiele podobnych historii. Peerelowski system wydawania pieniędzy skonstruowano tak, aby móc wykazać, że nikt ich sobie nie przywłaszczył. Stąd ciągłe szukanie "podkładek", stąd też sztywno określone fundusze, między którymi nie można było przerzucać pieniędzy. Prowadziło to do absurdów - instytucja płaciła za zupełnie inną pracę niż wykonana w rzeczywistości, ponieważ we właściwym funduszu pieniądze się już skończyły, a w innym było ich za dużo. Raz na rok oceniano, czy finansowe plany zostały należycie wykonane - nie wymagano, by były sensowne, lecz zgodne z przyjętymi założeniami. Taki system nie tylko nie sprzyjał oszczędzaniu, ale wręcz do niego zniechęcał. Jeśli cokolwiek wydano niezgodnie z planem, budziło to podejrzenie, że ktoś na tym zarabia. "Będziesz tu robił oszczędności, żeby nas potem byle łajza z kontroli wzięła za tyłek?" - te słowa z "Misia" Barei nie wzięły się znikąd. Słyszał je każdy, kto naiwnie wychylił się z jakimś pomysłem uracjonalnienia wydatków.

Wielka urawniłowka
Najlepszym lekarstwem na absurdy PRL jest prywatyzacja. Firma, która przestaje być "państwowa, czyli niczyja", natychmiast zaczyna się kierować w wydatkach kryteriami rozsądniejszymi niż wykonanie finansowego planu. Niestety, ożywczy powiew zdrowego rozsądku ominął - jak dotychczas - ogromne obszary polskiego życia publicznego. Zużyto zresztą wiele papieru i farby drukarskiej na zajadłe udowadnianie, że pewne dziedziny "muszą" być utrzymywane przez państwo i nie mogą być poddawane wymogom "dzikiego kapitalizmu". Kryło się w tym także stwierdzenie, że w owych dziedzinach nadal powinien obowiązywać dawny system finansowania. A zatem: każdy z aspirujących do pieniędzy podmiotów określa swoje potrzeby, na tej podstawie tworzony jest plan, zgodnie z którym organ centralny rozdziela fundusze, zmniejszając sumę "zapotrzebowaną" o współczynnik wynikający z kłopotów budżetu. Dwanaście lat po ustrojowym przełomie nadal układa się według tego schematu budżet państwa i budżety od niego zależne.
Jedną z najtwardszych skamielin PRL pozostaje kultura. "Na całym świecie państwo dopłaca do kultury" - krzyczą natychmiast obrońcy status quo, kiedy ktoś zwraca uwagę na dokonujące się w tej dziedzinie marnotrawstwo. Owszem, wiele państw - słusznie czy nie - przeznacza na ten cel pieniądze z budżetu. Żadne jednak nie robi tego tak głupio jak nasze. Lista pism kulturalnych zasilanych przez Ministerstwo Kultury liczy na przykład ponad sto pozycji, a przyznanie dotacji nie wiąże się z żadnymi wymaganiami wobec dotowanego. W praktyce oznacza to, że pieniądze dostają wszyscy, którzy dostawali je wcześniej, ale ponieważ fundusze są ograniczone, każdy wydawca może liczyć na pokrycie kosztów mniej więcej jednego numeru rocznie. Pismo, które ukazuje się z taką częstotliwością, nie może odgrywać kulturotwórczej roli - po prostu wegetuje.
Zamiast podtrzymywać tę wegetację, ministerstwo - skoro już musi wydawać nasze pieniądze na ten cel - powinno się skupić na kilkunastu najciekawszych ofertach. Na rozdział pieniędzy wpływ ma jednak tzw. środowisko, ono zaś broni się rękami i nogami przed podziałem inicjatyw kulturalnych na ciekawe i bzdurne, a pism - na robione z pomysłem i na przytułki dla starych speców od przejadania państwowych dotacji. Nieśmiała próba zmiany tego stanu rzeczy, polegająca na przerzuceniu decyzji z urzędników na pozaministerialną radę autorytetów, nie dała oczywiście nic, bo nic dać nie mogła. Środowisko z zasady będzie dbało, aby pieniądze podzielono równo. A jeśli już ma być jakieś zróżnicowanie, to nie według zdolności, umiejętności i pomysłów, ale według zasług i pozycji.

Pieniądze za nic
Na całym świecie - skoro tak lubią się do całego świata odwoływać amatorzy pieniędzy podatników - publiczne fundusze przydziela się na konkretne cele. Aby zdobyć pieniądze, należy przedstawić plan konkretnych zamierzeń. Ten system grantów stosowany jest zarówno przez instytucje państwowe i samorządowe, jak i prywatne fundacje, założone do wspierania różnych dziedzin obywatelskiej aktywności (prywatne fundacje utrzymują się na świecie z pieniędzy prywatnych, a nie są - jak często bywa w Polsce - jeszcze jednym sposobem wypompowywania pieniędzy z budżetu). System grantów nie jest wcale idealny: twórca głośnej "Amelii" przyznał, że o pieniądze na ten film dobijał się bezskutecznie od kilkunastu lat, bo grupa rządzących francuską kinematografią starych reżyserów za godne finansowania uważała tylko filmy utrzymane w poetyce z ich czasów.
Granty są jednak w Polsce źle widziane. Pismu kulturalnemu, teatrowi czy festiwalowi dotacja należy się za samo istnienie - artystom z trudem mieści się w głowie, że musieliby się ubiegać o pieniądze na konkretne projekty. W jeszcze większym stopniu problem ten dotyczy polskiej nauki. To środowisko jest przekonane, że państwo ma obowiązek finansować w tym samym stopniu każdy naukowy instytut - bez względu na to, czy są tam prowadzone obiecujące i ważne badania, czy też pozoruje się działalność, produkując bezwartościowe kompilacje starych prac. Lekarstwo, jakim było włączenie Polski do systemu europejskiego, na razie nie poskutkowało. Więcej do tego systemu dopłacamy, niż dostajemy, ponieważ większość naszych naukowców po prostu nie potrafi się o granty starać. Także w tym środowisku w dobrym tonie jest utyskiwanie, że państwo przeznacza na naukę zbyt mało. Niewielu zadaje pytanie, czy większe państwowe wydatki przełożyłyby się na konkretne sukcesy. I słusznie - boby się nie przełożyły.

Dziurawa kasa
"Kto grosza nie oszczędza, do złotego nie przyjdzie" - głosi ludowe porzekadło. To nie przypadek, że ci, którzy najgłośniej skarżą się na niedofinansowanie, są liderami marnotrawstwa. W krajach znacznie od Polski bogatszych przeciętny pobyt pacjenta w szpitalu trwa znacznie krócej niż u nas. Hospitalizacja następuje po przeprowadzeniu niezbędnych badań, zabieg wykonywany jest jak najszybciej, pacjenta zwalnia się, kiedy nie ma medycznych wskazań do zatrzymywania go pod obserwacją. Każdy dzień pobytu w szpitalu kosztuje przecież dużo, a państw gospodarnych nie stać na wyrzucanie pieniędzy w błoto.
Polska służba zdrowia zaś może sobie pozwolić na to, by blokować łóżko kilka dni, zanim pacjent w ogóle zostanie zbadany. Nic nie zmusza jej do zmiany przyzwyczajeń. Reforma, która miała sprawić, żeby pieniądze "chodziły za pacjentem", zawiodła, ponieważ nie uruchomiła mechanizmów konkurencji na rynku usług medycznych. Nie słyszy się, aby jakiś źle zarządzany szpital zamknięto, bo pacjenci omijali go szerokim łukiem. Złe placówki funkcjonują nadal równie źle jak dawniej, "produkując" tylko coraz większe długi. Słyszy się natomiast o dobrych szpitalach, które w połowie roku muszą zamknąć podwoje, bo skończył się limit wyznaczony im przez kasę chorych. Słyszy się o nie przemyślanych zakupach kosztownego sprzętu i rozmaitych sposobach zamiany przetargów na usługi medyczne w fikcję, tak by za wszelką cenę nie dopuścić na rynek nowych, sprawniejszych podmiotów, na przykład prywatnego pogotowia ratunkowego.
Nie szuka się rozwiązania tych problemów, zrywając z chorym, peerelowskim sposobem wydawania pieniędzy. Słyszymy tylko, że bezwzględnie trzeba podnieść obowiązkową składkę na służbę zdrowia, a także zlikwidować kasy chorych, czyli otwarcie powrócić do centralnego rozdzielnictwa.
Tymczasem dopóty, dopóki służba zdrowia jest zorganizowana tak, a nie inaczej, można przeznaczać na nią dowolnie dużo pieniędzy, a poprawy nie będzie. Skoro nadal dominuje myślenie w stylu peerelowskich księgowych, postulowane przez środowiska kulturalne większe wydatki na kulturę mogą zaowocować jedynie ilościowym wzrostem miernoty i chałtury, a większe dotacje oczekiwane przez naukowców nie przyczynią się do żadnych odkryć. Czas zdać sobie sprawę z tego, co z dawna wiedzieli prości ludzie: ten, kto nie umie pieniędzy szanować, nie ma ich nigdy.

Więcej możesz przeczytać w 6/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.