Fatalny los fryzjera

Fatalny los fryzjera

Dodano:   /  Zmieniono: 
Film "Człowiek, którego nie było" nawiązuje w swej stylistyce do amerykańskiego czarnego kryminału
Tomasz Raczek: Panie Zygmuncie, kiedy oglądam filmy braci Coen, odnoszę wrażenie, jakby czas się dla nich zatrzymał i nie dostrzegali, co się dookoła nas dzieje. Ich ostatni film - "Człowiek, którego nie było" - to jakby kolejny rozdział książki zatytułowanej "Fargo".
Zygmunt Kałużyński: Bo to jest ich powołanie. Zaczęli jako amatorzy, a zostali czołowymi filmowcami amerykańskimi. Są adoratorami wielkiego okresu w historii kina: między rokiem 30. a 50. Wszystkie ich filmy są albo aluzją, albo rekonstrukcją, albo wręcz przeniesieniem tonacji, stylu, sposobu kręcenia, jakie wtedy obowiązywały.
TR: To już zakrawa na obsesję, panie Zygmuncie. Scenariusz "Człowieka, którego nie było" opiera się na tym samym schemacie, co "Fargo". Znowu w głównej roli mamy antybohatera, życiowego niedorajdę, który właściwie przez przypadek, a raczej przez nie kontrolowany rozwój wypadków zostaje mordercą. Znowu mozolne śledztwo prowadzi do ukarania zabójcy, o którym od początku wiemy, że nim jest. Doceniam wprawę, do jakiej w tej stylistyce doszli Coenowie, ale mam wrażenie, jakby odmówili dalszego rozwoju.
ZK: Tylko że "Fargo" był dramatem realistycznym, osadzonym we współczesności, w konkretnej przestrzeni, a mianowicie na północy Stanów Zjednoczonych w czasie mroźnej zimy - śnieg odgrywał w filmie rolę złowróżbną...
TR: W "Człowieku, którego nie było" odgrywa ją zakład fryzjerski.
ZK: Ale tutaj mamy wręcz rozmyślną stylizację na kino amerykańskie okresu czarnego kryminału. "Człowiek, którego nie było" jest czarno-biały. Czarno-biała fotografia ma to do siebie, że można ją różnicować. Wybitni fotografowie potrafią sugerować kolory za pomocą cieniowania szarości. Tymczasem w tym filmie mamy zdecydowane kontrasty między ostrym czarnym a głębokim białym. Grafika atakuje oko! Wszystko po to, by nawiązać do amerykańskiego czarnego kryminału lat 40. i 50.
TR: Zauważyłem, że taki sposób filmowania szczególnie dobrze pozwala wyeksponować dym papierosa, który wtedy wygląda nadzwyczaj efektownie. Nie zdziwiłem się więc, że główny bohater (Billy Bob Thornton) ciągle pali, a na dodatek jest podobny do Humphreya Bogarta.
ZK: Tak, Thornton jest tak samo fotografowany, ma taką samą twarz i taki sam rzekomy bezwład ukrywający uczucie, którego nie ujawnia do końca filmu. To był sposób gry Bogarta! Przecież aktorstwo polega na tym, żeby pokazać emocje. Ale w wypadku Bogarta było to nieustanne tłumienie uczucia. Taki miał styl.
TR: Tylko czy współczesny widz, który być może nie zetknął się z tym okresem w historii kina, bo telewizja przestała ostatnio pokazywać stare filmy, to wszystko wie i rozumie?
ZK: Mam do tych filmów wielki szacunek, uważam, że to był jeden z najlepszych okresów kina amerykańskiego. Czarny kryminał zapoczątkował nowe spojrzenie na dramat człowieka XX wieku. Do tej pory film kryminalny i powieść kryminalna proponowały albo zabawę (tak robiła Agatha Christie, która w gruncie rzeczy układała szarady), albo opowiadanie historii o takich detektywach jak Sherlock Holmes, który zniecierpliwiony nieporadnością policji sam brał się za wykrywanie zbrodni. Wszystko to odbywało się w klimacie triumfu sprawiedliwości i porządku społecznego. Tymczasem czarny kryminał rozpoczął epokę tragedii. Silnym bodźcem do takich zmian w kinie był kryzys gospodarczy, który dla Amerykanów był straszliwym szokiem, większym - jak twierdzą historycy - niż II wojna światowa. Atmosferę tamtych lat można określić cytatem z Brechta: "Panowie, po co puszczać w oczy dym, człek żyje tylko dzięki zbrodniom swym".
TR: Zaraz, zaraz, panie Zygmuncie, brzmi to w pana ustach jak pasjonująca historia, ale gdy odnoszę ją do filmu Coenów, to pańskie słowa tracą rezonans. Podczas oglądania "Człowieka, którego nie było" odczuwałem głównie bolesny anachronizm. Wszystko, co zobaczyłem: temat, sposób jego opowiedzenia i gry aktorskiej, wreszcie powód, dla którego zrobiono ten film, wydało mi się anachroniczne i w jakiś szczególny sposób mało mnie obchodzące. Odczucie to wzmagała jeszcze świadomość nowych potrzeb emocjonalnych, jakie zrodziły się po 11 września. Jeśli w naszym ciele istnieją punkty erogenne czyniące nas podatnymi na doznania seksualne, to w naszej psychice, w naszym systemie nerwowym istnieją punkty czyniące nas podatnymi na emocje. Po 11 września zostały one przesunięte, przede wszystkim jeśli idzie o poczucie zagrożenia. Jest nowa, jeszcze nie rozpoznana topografia. Coenowie ciągle dotykają starych punktów i dlatego nie wywołują reakcji.
ZK: Wierzę w pana przeżycia, ale odwołam się do jeszcze jednego skojarzenia, którego pan w swojej diatrybie nie wymienił. W historii dramatu figuruje tragedia grecka, której założeniem jest tragizm fatalistyczny. Grecy uważali, że każdy, kto żyje, jest winien. Jeżeli robi jakiś błąd, to on się mści w straszny sposób i w końcu niszczy człowieka. Otóż ośmielę się powiedzieć, że czarny dramat amerykański wielkiej epoki i nawiązujący do niego "Człowiek, którego nie było" mają klimat wielkiej tragedii greckiej. Bo, co tutaj się dzieje? Fryzjer, człeczyna przeciętny jak wielu innych, chce zdobyć 10 tysięcy dolarów i pozwala sobie na szantażowanie.
TR: Fryzjer szantażysta w greckiej tragedii? Panie Zygmuncie! Tam chodziło o determinację losu.
ZK: Ale skąd się to brało? Z początkowego czynu, za który trzeba było odpowiedzieć. Nasz bohater, żeby zdobyć pieniądze na założenie pralni chemicznej, usiłuje wymusić je od właściciela miejscowego sklepu, u którego pracuje jego żona i z którym go zdradza. Sama zdrada nie jest dla niego taka ważna, skoro mówi: to jest kraj, w którym każdy może robić, co mu się podoba; jeżeli ona sobie tak życzy, to niech tak będzie, ale skorzystam z tego, by zaszantażować i dostać te 10 tysięcy. I zaczyna się toczyć śniegowa kula, której zatrzymać nie sposób. Kończy się potwornym zniszczeniem nie tylko jego, ale całego otoczenia. To jest właśnie to, co świadczy o wyjątkowości tego filmu i całego stylu czarnego dramatu amerykańskiego: fatalizm.
TR: Zgadzając się ze wszystkimi kontekstami, które pan przytoczył w związku z tym filmem, podtrzymuję swoje odczucie: brzmią one w tym wypadku nieoczekiwanie pusto, jakby wzorce ze starożytnej Grecji, dotychczas się sprawdzające, nagle przestały działać. Albo bracia Coen trafili w zły czas, albo popełnili jakiś błąd. W każdym razie mnie ten film nie rusza.
Więcej możesz przeczytać w 7/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.