Powrót misia

Dodano:   /  Zmieniono: 
Występ Lecha Wałęsy na olimpiadzie zimowej był jak powrót słynnego gwiazdora sprzed lat
Prawdziwym zwycięzcą olimpiady w Salt Lake City jest Lech Wałęsa. Amerykanie zapisali nas do Europy wcześniej niż biurokraci z unii. Nasz Lechu na ich zaproszenie dzielnie reprezentował Europę, niosąc wraz z innymi słynnymi postaciami flagę olimpijską podczas uroczystości otwarcia mistrzostw. Mogli zaprosić z Europy ciągle piękną Zośkę Loren, nadal aktywną Małgośkę Thatcher czy broniącą kotów Brygidkę Bardot. Zaprosili Lecha. To miłe.
Nasz Lechu! Tak już nie mówi i nie pisze chyba nikt w Polsce. Kiedyś tak mówili prawie wszyscy. Dawno go nie widzieliśmy na szklanym ekranie. Jego występ na olimpiadzie zimowej był jak powrót słynnego gwiazdora sprzed lat. Ubrany w biały kostium kroczył dostojnie, trzymając flagę olimpijską. Amerykanie po dwudziestu latach nauczyli się wreszcie wymawiać jego nazwisko. Usłyszeliśmy ładne "president of Poland Lech Wałęsa", a nie żadne "Waleza". Występ Wałęsy w stolicy mormonów uświadomił nam, że dla świata Wałęsa jest jak skrzyżowanie Chopina z kiełbasą podwawelską. Jest po prostu zadomowionym w umysłach symbolem Polski. Jak wygląda teraz ten symbol? Wygląda bardzo nowocześnie i zdrowo. Posiwiał nam Lechu na wąsach i na głowie i przypomina dzielnego misia polarnego. Ale to uroczy miś polarny! Wałęsa w swej siwiźnie jest podobny do Olechowskiego, który też jest mocno misiowaty. Misiów ci w Polsce dostatek. Jest miś z okienka i miś uszatek. Wśród znawców męskiej urody jest spora grupa, którą podniecają takie niedźwiadki z wąsami. Twarz ojca-założyciela platformy znalazła się kiedyś na stronie internetowej austriackiej grupy miłośników niedźwiedzi. Wybuchł skandal i sprawą zajęli się szybko prawnicy pana Andrzeja. Z jednej strony, Olechowski miał się prawo poczuć lekko nieswojo, z drugiej jednak, świadomość, że dla jakiejś grupy jest się ideałem piękności, na pewno miło łechce ego. Dzisiejszy Wałęsa z pewnością spodobałby się wszystkim wrażliwym na piękno znawcom maskotek. Gdzie te czasy, gdy Wałęsa był w typie nie tylko miłośników sympatycznych grizzly? Pewnego dnia człowiek z wąsami i wielkim długopisem podbił serca całej Polski. Kochaliśmy go za ten skok przez płot, którego nie wykonał (w Gdańsku krąży opowieść, że Wałęsa na strajk wjechał ukryty na wózku elektrycznym, a przez płot skakał Borusewicz, Borowczak i kilku innych, ale kto by tam walczył z legendą). Kochaliśmy go, gdy w ostrych słowach, po swojemu dowalał władzy, gdy ucierał nosa partyjniakom i brał w naszym imieniu odwet za niegodziwości komuny. Podziwialiśmy go, gdy siedział w internacie i nie podpisał lojalki, wykrzykiwaliśmy jego nazwisko na demonstracjach, gdy dostał Nagrodę Nobla, i kochaliśmy go bezkrytycznie - tak jak kocha się dzielnego wodza Winnetou i sprytnego Gustlika z "Czterech pancernych".
Dla mnie "nasz Lechu" szybko jednak przestał być "naszym Lechem", a stał się "Pontonem". Tak na Wałęsę w latach 80. mówili w Gdańsku wszyscy młodzi radykalni. Była w tym złośliwość (internowany przez władze Wałęsa strasznie utył) i metafora, bo uważano, że szef "Solidarności", wzywając do porozumienia, chce być pontonem ratunkowym dla władzy. W opinii młodych anarchistów, do których przed laty miałem wątpliwość się zaliczać, Wałęsa swoją zachowawczą postawą pacyfikował bojowe nastroje. Uważaliśmy naiwnie, że jak się zrobi zadymę i pogoni komunie kota, to wszystko będzie cacy. Pamiętam, jaki szok wywołał wywiad ze mną i moimi kumplami w poważnym, podziemnym "Przeglądzie Politycznym", redagowanym m.in. przez Mariusza Wilka i Donalda Tuska, gdzie o Wałęsie któryś z nas powiedział: "Dać mu medal i niech spada na emeryturę". W tamtych czasach Lechu dla wielu był jeszcze bogiem. Ale to prehistoria. Później, jak wiadomo, Lechu znokautował w telewizji Miodowicza, wszyscy zrobili sobie z nim zdjęcie i "Solidarność" wygrała wybory. Wesoło zrobiło się, kiedy Lechu został prezydentem. Codziennie odbywały się jakieś happeningi, i to bardziej widowiskowe niż obecnie te z udziałem Leppera. Lechu z jednych robił zderzaki, z innych klakson, a wszystkich wystawiał do wiatru. Lechu jako prezydent okazał się lepszym anarchistą i rockandrollowcem od nas. Był ostatnim prawdziwym punkiem. Jednego dnia rozwiązywał sznurowadła, a drugiego parlament. Raz popierał lewą nogę, raz prawą, a na końcu to, co jest między nogami. Ogłosił publicznie, że są plusy dodatnie i plusy ujemne i że trzeba obniżyć ceny o sto procent, to się w Polsce polepszy. Obiecał wszystkim po sto milionów, chciał tworzyć absurdalne NATO bis. Obrażał przyjaciół, a jego synowie obrażali policjantów, rozbijając pod wpływem pomroczności jasnej samochody na mieście. W tym czasie Big Cyc nagrał płytę "Nie wierzcie elektrykom". Na okładce płyty umieściliśmy karykaturę Lecha, który zamiast znaczka z Matką Boską miał w klapie znaczek "Playboya". Bo Lechu miał w sobie coś z playboya i kowboja. Tak, Lechu wzbudzał wówczas emocje. Ostatnie emocje z nim związane to te, kiedy Kwaśniewskiemu chciał podać nogę zamiast ręki. I to już był jego koniec. Pięć lat później ostatecznie pogrzebał swoją legendę, startując w kolejnych wyborach prezydenckich, w których udało mu się osiągnąć lilipuci wynik - jeden procent poparcia. Jeszcze popisał się na odchodne jak zwykle piękną sentencją: "Gdybym wygrał, tobym przegrał". Jej sens po wieki zgłębiać będą najwięksi filozofowie planety.
Dziś na topie jest Leszek z Żyrardowa, a nie Lechu z Gdańska, ale dzięki olimpiadzie Wałęsa wrócił do nas. I to nie jako kuglarz i rockandrollowiec, ale jako mąż stanu. Byłem z niego dumny. Wpadła mi w oko reklamówka dziecięcego pisma "Miś", które wraca po latach na trudny rynek pism. Nie jestem pewien, czy te powroty są z sobą jakoś marketingowo zgrane, ale trudno się oprzeć wrażeniu, że razem z "Misiem" wrócił też Wałęsa. Wrócił na moment do naszych serc jak miłe, dobre wspomnienie sprzed lat.

Więcej możesz przeczytać w 8/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.