Dziki Wschód

Dodano:   /  Zmieniono: 
Ogłośmy Polskę na rok strefą bezprawia!


Rok 2001 rozpoczął się w USA od bankructwa firmy Pacific Gas & Electric, której majątek oceniano na 21,5 mld USD, a skończył największą upadłością w historii gospodarczej świata - plajtą Enronu (majątek szacowany na 63,4 mld USD). W Europie zbankrutowały w tym czasie wielkie linie lotnicze - Sabena i Swissair. Rekordy biła także Japonia, gdzie upadło 19 441 wielkich firm. W Polsce w ubiegłym roku z listy podmiotów gospodarczych ubyło dwieście tysięcy przedsiębiorstw. A rok 2002 będzie jeszcze gorszy. Z prognoz wynika, że codziennie wyzionie ducha tysiąc firm. To jednak jeszcze nie koniec świata - dopóki więcej przedsiębiorstw powstaje (u nas 400 tys. rocznie), niż upada, trudno mówić o kryzysie. Sęk w tym, że o ile niemal wszędzie na świecie "kosa rynku" zbiera żniwo, o tyle u nas padają niekoniecznie ci, którzy powinni, a sprawy upadłościowe niekoniecznie prowadzą do zwiększenia efektywności wykorzystania majątku.
[ Wzloty i upadki ]

Rentowność zero
Ile z niemal 40 tys. dużych podmiotów gospodarczych już faktycznie splajtowało, nie wie nikt. Spośród 230 spółek giełdowych po trzech kwartałach zeszłego roku sto było na minusie, a 11 zanotowało straty wyższe od swoich kapitałów. Trudno się zatem dziwić, że średnia rentowność netto ogółu firm jest bliska zeru, a połowa przedsiębiorstw jest deficytowa.
W takiej sytuacji większość z nich musi mieć kłopoty z płynnością i radzi sobie poprzez wydłużanie okresów zapłaty, kredyty obrotowe lub dekapitalizację.
Tak postępować można czas jakiś, ale nie w nieskończoność. Pod koniec 1991 r., czyli w chwili, gdy przedsiębiorstwa poddane zostały rygorom rynku, relacja zobowiązań do wartości majątku obrotowego wynosiła 0,7; w roku 1995 - 1,1, a obecnie wynosi 1,3. Wraz ze wzrostem zadłużenia niekorzystnie zmienia się jego struktura. Stale maleje udział zobowiązań długoterminowych i kredytów bankowych, rośnie zaś ciężar należności bieżących. Stąd już tylko krok do niewypłacalności.
[ Najwięksi bankruci ]
Kutuzow w tropiku
Nie najlepsze wyniki spółek giełdowych i groźba upadłości niektórych z nich to głównie efekt twardej rywalizacji gospodarczej. Przyczyny niepowodzenia mogą być tylko dwie: błędy w zarządzaniu lub pogorszenie koniunktury. Do tego zespołu zjawisk od lat dochodzą w Polsce dwie przyczyny specyficzne.
Pierwsza z nich to ojcowski stosunek władz do firm państwowych. Wszystkie dotychczasowe rządy starały się ukrywać fakt, że większość wielkich przedsiębiorstw państwowych nie jest zdolna do samodzielnej egzystencji i musi być podpięta do kroplówki budżetowej. Taka postawa - wyrażająca się w umarzaniu długów wobec budżetu i ZUS, jawnych i ukrytych subwencjach, a także ochronie przed konkurencją - przypominała taktykę Kutuzowa (czekać na mrozy!), tyle że stosowaną w krajach tropikalnych. Prowadziła również do nasilania się w firmach państwowych zachowań antyekonomicznych. Ich najlepszym przykładem była wypowiedź przywódców związkowych Ursusa, którzy pokrzykiwali: "Nam nic nie zrobią, przecież Ursus jest zbyt dużym przedsiębiorstwem, aby upaść". Toteż Ursus nie upadał, choć dalej był deficytowy. Tak długo, aż władze całkiem poważnie zabrały się do jego likwidacji. I wtedy okazało się, że po restrukturyzacji jest to firma zdolna do egzystencji. Gdyby równie zdecydowanie zabrano się do innych państwowych molochów, część z nich miałaby szansę przeżyć. A ponieważ tego nie zrobiono, większość jest w stanie agonalnym i ogłoszenie ich upadłości będzie już tylko ostatnią posługą.
Druga tragedia naszej gospodarki to fikcja ochrony prawnej przedsiębiorczości. Większość firm, które mają kłopoty z regulowaniem swoich zobowiązań, ma też zaległe należności. Tyle że nie może ich wyegzekwować. Czasem dlatego, że dłużnicy przeżywają trudności, a czasem dlatego, że są to cwaniacy, którzy nie lubią płacić.
Z prostej logiki wynika, że skoro suma należności równa jest w gospodarce sumie zobowiązań, to istotną przyczyną łańcuszka zatorów płatniczych są świadome oszustwa.

Sąd czy wiertarka?
Teoretycznie wierzyciel, który nie może zrewindykować swojego długu, powinien wnieść sprawę cywilnoprawną i spokojnie czekać, aż sąd wyda wyrok, a komornik przyniesie mu jego należność. Wyroku jednak nie doczekają się - zważywszy, jak długo przeciętnie trwa sprawa - nawet jego wnuki.
W praktyce zatem wierzycielom pozostają dwie metody: sposób z wiertarką, z powodzeniem stosowany przez kręgi mafijne, lub skorzystanie z ofert legalnych tropicieli długów. Nic więc dziwnego, że firm windykujących długi przybywa jak grzybów po deszczu. Prowadzi to do sytuacji, których Mrożek by nie wymyślił. Pierwsze miejsce w konkursie Złota Setka Pomorza i Kujaw na najbardziej rentowną firmę regionu zajęło przedsiębiorstwo trudniące się "kupnem wierzytelności i usługami windykacji na zlecenie oraz prowadzeniem serwisu wierzytelności".

Co robić?
Odpowiedź jest prosta. Albo nie robić nic, albo zabrać się solidnie do roboty. W pierwszym wypadku ogłaszamy Polskę na rok strefą wolną od prawa. Niech obywatele i firmy wytypują swoich szeryfów i z dobrowolnych zrzutek uzbroją ich po zęby. Przez rok będziemy mieć Dziki Zachód (a raczej Dziki Wschód), a potem - być może - zapanuje porządek. Jeśli jednak takie rozwiązanie uważamy za mało humanitarne, trzeba wprowadzić wiele zmian prawnych i organizacyjnych. Po pierwsze, nałożyć na sądy ustawowy obowiązek rozpatrywania spraw dłużnych w bardzo krótkim terminie. Po drugie, wprowadzić krajowy rejestr dłużników i usprawnić procedury upadłościowe (w tej mierze akurat coś próbuje się robić). Nade wszystko trzeba jednak udrożnić sądy. Bo prawo działa wtedy, gdy jest egzekwowane. Jeżeli nie jest, to już lepiej, aby go w ogóle nie było.

Więcej możesz przeczytać w 10/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.