Kac olimpijski

Dodano:   /  Zmieniono: 
Zawody w Salt Lake City zostaną mi w pamięci jako najnudniejsze i najbardziej nieczyste igrzyska ostatnich lat
Igrzyska olimpijskie w Salt Lake City zakończyły się już tydzień temu, a mnie wciąż nie opuszcza olimpijski kac. I nie ma on nic wspólnego z następstwami alkoholowej euforii: to psychiczny kac, który jest skutkiem głębokiego rozczarowania. Zimowa olimpiada w amerykańskim mieście mormonów zawiodła na całej linii.
Od początku czułem, że to się nie może udać. Gdy zobaczyłem gigantyczny wizerunek łyżwiarki figurowej z zadartą do nieba nogą i efektownie napiętymi pośladkami, umieszczony na drapaczu chmur należącym do Kościoła mormońskiego, wiedziałem, że będą kłopoty. I zaczęły się one od wniesienia olimpijskiej flagi podczas uroczystości otwarcia igrzysk. Wśród zaszczyconych zaproszeniem do wzięcia udziału w tej ceremonii znalazł się Lech Wałęsa. Ładny gest - pomyślałem naiwnie i nawet się wzruszyłem, patrząc na siwego już byłego prezydenta, któremu do twarzy było z tą siwizną na śniegu. Wałęsa był wzruszony. Miał powody: dzień wcześniej wydał za mąż córkę, która kiedyś miała być nadzieją polskiego baletu, a teraz stała się szczęśliwą żoną przystojnego młodego człowieka. Znalazł się, po raz pierwszy w swoim życiu, na prawdziwej olimpiadzie i mógł ją zobaczyć z bliska, czego po powrocie do kraju życzył każdemu Polakowi.
No właśnie, nieszczęścia zaczęły się zaraz po powrocie Lecha Wałęsy do kraju. Media rozpętały histerię, że polska delegacja olimpijska nie dość honorowała byłego prezydenta, a nawet może mu uchybiła. Szefa Polskiego Komitetu Olimpijskiego wezwano, by się podał do dymisji. Dlaczego? Bo się niestosownie wyraził. Sam Wałęsa odbył triumfalną turę po programach publicystycznych w radiu i telewizji; wszędzie pytano go, czy ma żal do PKOl. Nie odpowiadał wprost, ale zrozumiałem, że nie dba o to, co powiedział pan Paszczyk, za to skrzętnie wykorzystał okazję, by przypomnieć swoją osobę oraz osiągnięcia i zasygnalizować, że dużo mógłby jeszcze w polityce zrobić, gdybyśmy mu pozwolili. Dziennikarze pytali o olimpiadę, Wałęsa opowiadał o swoim dorobku. Dziad swoje, baba swoje, nawet jeśli naprzeciwko Wałęsy nie siedziała akurat żadna dziennikarka.
Potem zaczęły się transmisje z igrzysk. To znaczy zaczęły się moje pojedynki ze snem, z reguły - przyznaję - sromotnie przegrywane. Zawody odbywające się w Salt Lake City przeważnie pokazywano wtedy, gdy w polskich domach gasły ostatnie światła, czyli po północy. Większość konkurencji oglądałem więc albo w postaci sklejonych strzępów relacji w różnego rodzaju wiadomościach sportowych, albo na pół przez sen, gdy nagle budziłem się w środku nocy, a obraz na telewizorze zaświadczał, że na drugiej półkuli wciąż trwają zawody. Może dlatego w mojej głowie powstał na temat olimpiady dziwaczny ciąg skojarzeniowy, nie zawsze związany ze sportem. Oto on.
Zawodnicy w Salt Lake City mają kłopoty, bo miasto położone jest bardzo wysoko i trudno się oddycha. Kibice w Salt Lake City też mają kłopoty, bo pobożni mormoni nie pozwalają się im bawić ani pić alkoholu, a gdy już gdzieś komuś uda się ufetować zwycięstwo swego kraju, to zamyka się lokal o drugiej w nocy, pojawiają się policjanci i strzelają do ludzi na rauszu gumowymi kulami. Po mieście jeżdżą furgonetki z wymalowanymi gigantycznymi płodami ludzkimi, realizując w ten sposób mormońską akcję nawoływania do zakazu aborcji. Na chodnikach mormoni namawiają, żeby przyjąć ich wyznanie (nie pokazano tego w TV, a ciekaw jestem, czy wygląda to tak samo jak w wypadku badaczy Pisma Świętego). W zawodach liczą się tylko ci, którzy mają dobry i drogi sprzęt. Generalnie w zimowych igrzyskach wygrywają raczej sprzęty i gadżety niż ludzie. Nasi bobsleiści nie mają szans, bo mają stare bobsleje, a w Polsce nie ma żadnego toru bobslejowego. Nasi narciarze również nie mają szans, bo nie mają gdzie ćwiczyć. Nasi łyżwiarze nie mają wystarczająco dobrych hal i torów lodowych, więc też nie wygrywają, lecz służą lepszym zawodnikom z Holandii jako tzw. zające.
Właściwie nasi w niczym nie wygrywają, bo nie mamy pieniędzy, sprzętu, wyobraźni i w ogóle jesteśmy beznadziejni. Jest tylko Małysz, który wygrywa mimo wszystko, choć w Salt Lake City nie wygrał. Wprawdzie obowiązuje niepisany nakaz cieszenia się ze srebra i brązu, ja jednak cieszyłbym się bardziej, gdyby Małysz zdobył złoto. Poza tym sędziowie oszukują (szczególnie francuska sędzina jazdy figurowej na lodzie, ale nie tylko), a zawodnicy szprycują się środkami dopingującymi i wyrzuca się ich za to z igrzysk, nie odbierając jednak nieuczciwie zdobytych medali (szczególnie dotyczy to ekipy Rosji i Hiszpanii, ale nie tylko).
Niewiele widziałem sportowej walki podczas transmisji zawodów z Salt Lake City, za to naoglądałem się dyskusji o kolejnych brudach wyciąganych przy ich okazji. Te igrzyska zostaną mi w pamięci jako najnudniejsza i najbardziej nieczysta olimpiada ostatnich lat. No i mam po niej kaca.


Więcej możesz przeczytać w 10/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.