Ostatni Jugosłowianin

Ostatni Jugosłowianin

Dodano:   /  Zmieniono: 
Wspólne państwo jugosłowiańskie mogło trwać tylko pod dyktaturą


[ Pożegnanie z Jugosławią ] Nikt nie krzyknie już więcej "Brawo, Plavi!" na stadionie czy w hali, jak na ubiegłorocznych mistrzostwach Europy w koszykówce. Nie ma już nie tylko jugosłowiańskiej drużyny, lecz i państwa, które reprezentowała. Jego nazwa zniknęła 14 marca, gdy Serbia i Czarnogóra podpisały w Belgradzie porozumienie o utworzeniu nowego państwa, w którym wspólne mają być jedynie polityka zagraniczna i armia. Tylko dzięki naciskowi Unii Europejskiej udało się powstrzymać ostatnią z sześciu byłych jugosłowiańskich republik przed definitywnym rozwodem z Serbią. Czarnogórcy musieli się zadowolić separacją - inaczej straciliby szanse na pomoc gospodarczą i integrację z UE (za trzy lata Czarnogórcy mogą przeprowadzić referendum w tej sprawie).
Nie ma już Jugosławii ani nawet resztek po niej - w wyniku wojen i oddzielenia się Słowenii, Chorwacji, Bośni i Hercegowiny oraz Macedonii. - Jugosławia była bardzo dobrym pomysłem, ale trzeba było umieć znaleźć wspólny język - uważa Biserka Rajcic, jugosłowiańska tłumaczka polskiej literatury. - Jeszcze w czwartek mimo wszystko byłem Jugosłowianinem. Dziś, w piątek, nie wiem, kim jestem. Nie czuję się ani Serbem, ani Czarnogórcem - opowiada Aleksander Timofejew, szef informacji w belgradzkiej telewizji B-92. Po dziadkach w jego żyłach płynie krew węgiersko-rosyjsko-serbska.
W Serbii i całej byłej Jugosławii takich ludzi jak Timofejew jest wielu. Uwiera ich to, że w wyniku nacjonalistycznej gorączki, jaka ogarnęła Bałkany na początku lat 90., nagle zaczęto wymagać od nich jednoznacznych deklaracji, po której są stronie. Jednym z najbardziej znanych jugosłowiańskich nostalgików jest reżyser Emir Kusturica, autor gorzkiego filmu będącego pożegnaniem z Jugosławią - "Undergroundu". W klubie o tej samej nazwie, mieszczącym się w piwnicy największego hotelu Grand w stolicy Kosowa, Pristinie, byłem w 1999 r. świadkiem serbskiego wesela. Nastrój tej uroczystości przypominał stypę, a goście już wyraźnie nie czuli się w Kosowie jak u siebie - wbrew temu, o czym mówił Slobodan Milosević.
Ani w Belgradzie, ani w Podgoricy nie fetują powstania nowego tymczasowego państwa. Z trzech głównych uczestników trudnych negocjacji nad jego powołaniem jedyny naprawdę zainteresowany takim rozwiązaniem nie był ani prezydent Czarnogóry Milo Djukanović (obiecywał wyborcom niepodległość, a teraz część członków koalicji rządowej zarzuca mu zdradę), ani prezydent Jugosławii Vojislav Kostunica (straci stanowisko), lecz przedstawiciel Unii Europejskiej Javier Solana. Paradoksalnie, postjugosłowiański związek Serbii i Czarnogóry powstał bowiem głównie ze względu na Kosowo. Rezolucja ONZ przewidywała, że ma ono pozostać częścią Jugosławii. Całkowity rozwód tworzących ją republik Serbii i Czarnogóry oznaczałby więc powrót do kwestii rewizji granic na Bałkanach. Europa obawia się zwłaszcza skutków ewentualnej niepodległości Kosowa - chodzi zwłaszcza o dążenia separatystyczne albańskiej mniejszości w Macedonii i południowej Serbii czy podobne żądania bośniackich Serbów. Na wszelki wypadek Solana po zawarciu porozumienia serbsko-czarnogórskiego szybko ogłosił, że nie ma już dążeń separatystycznych. Nie przeszkodziło to albańskim liderom uznać, że separacja Czarnogóry przyspieszy niepodległość Kosowa.
Jugosławia powstała po zakończeniu I wojny światowej - za udział w niej zachodni alianci nagrodzili narody bałkańskie niepodległością w ramach Królestwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców. Monarchia Karadziordzeviciów najpierw starała się godzić ich interesy, ale w końcu w 1929 r. król Aleksander I rozwiązał parlament i zmienił nazwę państwa na Jugosławię, wprowadzając rządy silnej ręki. Podczas II wojny światowej Jugosławię znów przeorały głębokie podziały - Chorwaci i Serbowie znaleźli się po przeciwnych stronach barykady. Chorwaci ogłosili niepodległość i zostali sojusznikami Hitlera, Belgrad z kolei był okupowany. Partyzanci Josipa Broza-Tita wyzwolili dawne ziemie jugosłowiańskie, a Tito ustanowił po wojnie komunistyczne, ale niezależne od Moskwy rządy, tworząc federację sześciu republik. Tak samo jak wcześniej król, rządził twardą ręką, tylko pod innym szyldem. Sprytnie ogłosił Jugosławię krajem niezaangażowanym, znajdując dla siebie wygodną niszę w rywalizacji między Wschodem a Zachodem.
Ta sielanka przetrwała dziesięć lat po śmierci Tita. Problemy gospodarcze wynikłe z zadłużenia znów podsyciły nacjonalizmy i doprowadziły do bałkańskich wojen i czystek etnicznych. Jugosławii miały dość nie tylko republiki, ale i autonomiczne Kosowo. O ile jednak dążenia przeciwników Belgradu znajdowały wcześniej zrozumienie i poparcie Zachodu, o tyle po upadku Milosevicia zachodni dyplomaci zmienili front. Czarnogórcy i Albańczycy odczuli na własnej skórze, że ich dążenia nie są już mile widziane. Wspólnota międzynarodowa z determinacją broni dziś resztek po Jugosławii, choć wcześniej przyłożyła się do jej rozpadu. - Raz byli po tamtej stronie, raz po tej - komentuje Nebojsa Popov, redaktor naczelny belgradzkiego dwutygodnika "Respublika". Dziś sytuacja dawnych mieszkańców Jugosławii jest diametralnie różna: Słoweńcy stoją u wrót unii, a Bośniacy i Macedończycy niepokoją się o przyszłość. Nawet geografii trzeba się uczyć na nowo.

Więcej możesz przeczytać w 12/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.