W obronie jedzących inaczej

W obronie jedzących inaczej

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jestem sobie w wytwornej i bardzo drogiej restauracji warszawskiej na obiedzie w czteroosobowym towarzystwie


Drogi Bobku! 

"Jedyne danie wegetariańskie, jakie widzę w karcie, to ravioli z ricottą i bakłażanem" - mówię do kelnera. "Tak - potwierdza kelner - ale możemy też dla pana zrobić jakąś specjalną sałatkę". Wyjaśniam, że chodzi nie o mnie, ale o siedzącą naprzeciw damę, która nie je mięsa. Dama zamawia ravioli. Dodam, że to postać publiczna, bardzo dobrze znana, co powinno obsługę mobilizować szczególnie. Po chwili kelner przynosi gratisowe "czekadełka" i stawia przed każdym miniporcyjkę kurczaka. "Ja dziękuję, nie jem mięsa" - odsuwa talerzyk wegetarianka. Kelner przeprasza, po czym za chwilę przynosi zamówione dania. Przed jaroszką stawia talerz włoskich pierogów pięknie udekorowanych cienkimi paseczkami szynki.
Kiedyś w hotelowej restauracji w Ułan Bator długo tłumaczyłem w rozmaitych językach, że mój towarzysz nie je mięsa. Wreszcie kelnerka ucieszyła się, że rozumie, o co chodzi, i przyniosła mu kotlet barani. Ale - u licha - to było w Mongolii!
W Peerelu z dań jarskich podawano wyłącznie bigos z kiełbasą i fasolkę po bretońsku, na boczku. Ale - u licha - przecież to już prehistoria! Na szczęście bezmięsny asortyment szalenie się od tamtych czasów poszerzył, powstały lokale tylko dla wegetarian, lecz to chyba żaden powód, aby trwający przy zdrowych zmysłach restaurator zamierzał pozbywać się jaroszy z grona potencjalnych klientów.
Walczmy więc o prawa kulinarnej mniejszości!

Twój szczerze oddany
Bikont Solidarny
z Jedzącymi Inaczej




Piotrze!

Pozwolę sobie zgodzić się z Tobą i również wyciągnąć dłoń do braci wegetarian. Nie tak dawno w ogólnopolskim tygodniku tamtejszy recenzent kulinarny ogłosił tekst, odsądzający jaroszy od czci i wiary. Niejedzenie mięsa to cymbalstwo - dowodził - a dobrowolne skazywanie się na kiełkożerstwo jest dowodem niemal ociężałości umysłowej. Nie znoszę takiego podejścia do rzeczy. Jedzenie dzielę wyłącznie na dobre i złe, odrzucając jakiekolwiek ideologie.
Sam jem prawie wszystko, choć uważam, że rodzaj diety zależy w dużej mierze od klimatu, w którym się przebywa. Bawiąc na przykład w Dalmacji, za mięsem nie tęsknię w ogóle (no, może z wyjątkiem prsiutu, znakomitej, surowej, dojrzewającej w adriatyckiej bryzie szynki, odpowiednika włoskiej prosciutto czy hiszpańskiej jamón serrano), lecz gdy na zewnątrz cudowne ciepło, organizm intuicyjnie domaga się ryb, owoców morza, oliwy, sałat i zimnego, białego wina. Gdybym zimą w Polsce dostawał jedynie zieleninę i białe wino z lodówki, pewnie bym oszalał. To czas golonek, kiszonej kapusty, kiełbas, wódki i wędzonej słoniny.
Szanuję jednak wybór tych, co na stałe i bez odwołania wkroczyli w świat jarzyn, nie drwię z nich i gdy wydaję kolację, a wśród zaproszonych jest choć jeden jarosz (zawsze o to pytam), wszyscy dostają dania jarskie. Nie znoszę tylko publicznego nawracania na własną wiarę, zatem przykrzy są mi walczący wegetarianie, opętani obrońcy zwierząt, piszący na mnie donosy do prokuratury, że wrzucam w telewizji żywe raki do wrzątku, jakby raki dało się ugotować inaczej, jakby dało się je zaprowadzić do rzeźni (swoją drogą, na rzeźnie listów do prokuratury nie piszą). Równie przykrzy są mi mięsożercy, szydzący publicznie z jaroszy. Precz z ideologią w jedzeniu! Niech każdy żywi się, czym chce, byle tylko, do diaska, było to smaczne!

Kłaniam się nisko!
Twój wszystkojedzący Robert M.
Więcej możesz przeczytać w 15/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.