Pakt z diabłem

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jeśli liderom Prawa i Sprawiedliwości zależy na integracji z unią, powinni zawrzeć pakt z lewicą
Niewiele jest pomysłów rządu Jerzego Buzka, które chciałby kontynuować gabinet Leszka Millera. Na tej ekskluzywnej liście pierwsze miejsce zajmuje pakt na rzecz integracji europejskiej. Jeszcze przed wyborami parlamentarnymi w 2001 r. podpisali go liderzy największych sił politycznych: Jerzy Buzek w imieniu Ruchu Społecznego AWS, Leszek Miller - SLD, Maciej Płażyński - Platformy Obywatelskiej i Bronisław Geremek - Unii Wolności. Nie zważając na gorącą atmosferę wyborczą, w której dla pognębienia rywali nawet z igły robi się widły, liderzy ugrupowań rządzących i opozycyjnych zadeklarowali zgodne działanie na rzecz przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Wzorem był im "pokój Boży", cementujący wszystkie liczące się ugrupowania polityczne w działaniu na rzecz wstąpienia Polski do NATO.
Kolejnego "pokoju" nie udało się jednak osiągnąć. Od samego początku idea przystąpienia do Unii Europejskiej znalazła zagorzałych przeciwników. Hasła antyeuropejskie zdominowały kampanię wyborczą Ligi Polskich Rodzin oraz Samoobrony i dały tym ugrupowaniom po kilkudziesięciu posłów w Sejmie. Polska wyraźnie podzieliła się na dwa obozy: zwolenników integracji z Europą i jej zdecydowanych przeciwników. Tu porozumienia być nie mogło i nawet mało kto go szukał, bo godzenie ognia z wodą nie jest zajęciem najwdzięczniejszym.
Wydawało się, że spuszczenie z łańcucha antyeuropejskich demonów zbliży do siebie ugrupowania broniące akcesji do unii. Nic tak przecież nie skupia wokół sztandaru jak groźba wydarcia go i pohańbienia przez wroga. Można było mieć nadzieję, że ofensywie wrogów integracji towarzyszyć będzie konsolidowanie sił obozu proeuropejskiego. Dzisiaj taką nadzieję tracą najbardziej nawet niepoprawni optymiści. Podział w obozie europejskim szybko się pogłębia i daleko już wykracza poza słowne utarczki.
Ostatnio premier Miller zorganizował spotkanie będące kontynuacją wspomnianego już paktu na rzecz integracji europejskiej. Obrady miały nie kurtuazyjny, lecz głęboko merytoryczny charakter. Chciano wspólnie, w gronie polityków rządowej większości i opozycji, określić granice, poza które nie mogą wykraczać polscy negocjatorzy, żeby zapewnić najkorzystniejsze warunki naszego przystąpienia do UE.
Zaproszenie przyjęli historyczni sygnatariusze paktu, za co niewątpliwie należy im się szacunek i uznanie. Nie zjawili się jednak przedstawiciele bodajże najsilniejszej prawicowej formacji proeuropejskiej, jaką jest dzisiaj Prawo i Sprawiedliwość. Rzecznik tego ugrupowania oświadczył, że nie chce ono uczestniczyć w "propagandowej szopce" i być żyrantem negocjacji, na które nie ma wpływu. Tani to wykręt. Chodziło przecież o rozstrzygnięcie kwestii, które dla procesu negocjacji mają kapitalne znaczenie. A już na pewno nie da się wywrzeć jakiegokolwiek wpływu na rokowania, jeśli w ogóle nie zasiądzie się do stołu obrad.
Prawdziwa tajemnica odżegnywania się Prawa i Sprawiedliwości od proeuropejskiego porozumienia tkwi w czym innym. Bierze się z niechęci do jakichkolwiek kontaktów z lewicą i jej rządem. Trudno się oprzeć wrażeniu, że jest to działanie z gatunku "na złość mamie odmrożę sobie uszy". Efektem torpedowania wspomnianego paktu będzie utrudnienie działania lewicy, dzisiaj w pierwszej kolejności odpowiedzialnej za politykę integracji z Europą. Bardziej jednak niż narzędzie takiego działania ucierpi jego główny cel, jakim jest przystąpienie do unii. Jeśli liderom Prawa i Sprawiedliwości autentycznie na osiągnięciu tego celu zależy, powinni zawrzeć pakt z lewicą, nawet jeśli jawi się im ona jako wcielenie wszelkiego zła.
Więcej możesz przeczytać w 21/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.