Lodowiec atlantycki

Lodowiec atlantycki

Dodano:   /  Zmieniono: 
Nim koła samolotu Air Force 1 dotknęły płyty lotniska Tempelhof, stacje telewizyjne przekazały obraz tysięcy demonstrantów i transparentu: "Bush, ty nie jesteś berlińczykiem!", co jest trawestacją słynnego zdania Johna F. Kennedyego sprzed 39 lat: "Ich bin ein Berliner!".
Europa schodzi w amerykańskiej polityce globalnej na drugi plan

"Strefa wolna od Busha", "USA - międzynarodowa centrala ludobójstwa!", "Fuck U$A", "Bush go home!" - atmosfera powitania amerykańskiego prezydenta w Berlinie stała się gorąca, w przeciwieństwie do temperatury stosunków transantlantyckich, w których zapanowała epoka lodowcowa. Coraz częściej sojusznicy zajmują diametralnie odmienne stanowiska w podstawowych kwestiach. Amerykanie do pomruków niezadowolenia najważniejszych dotychczas partnerów przywiązują coraz mniej wagi. "Życzyłbym sobie, by w Waszyngtonie też demonstrowano podczas wizyty europejskiego prezydenta! Znaczyłoby to przynajmniej, że Europa jest za oceanem traktowana poważnie" - skarżył się Joschka Fischer, minister spraw zagranicznych Niemiec.

Pat Północnoatlantycki
Z misją specjalną wybrała się na początku maja do Waszyngtonu grupa najwyższych rangą europejskich polityków z przewodniczącym Komisji Europejskiej Romano Prodim, premierem Hiszpanii José Marią Aznarem i unijnym przedstawicielem ds. polityki zagranicznej Javierem Solaną na czele. Czas poświęcony na spotkanie z delegacją (półtorej godziny) był wprost proporcjonalny do znaczenia, jakie Europa odgrywa w amerykańskiej polityce.
Cudowne uzdrowienie transatlantyckich stosunków oczywiście nie nastąpiło. Tymczasem z miesiąca na miesiąc wydłuża się lista wzajemnych żali i nieporozumień. Przed dwoma miesiącami Stany Zjednoczone wprowadziły nowe cła ochronne na stal, przed trzema tygodniami prezydent Bush zdecydowanie sprzeciwił się ratyfikacji traktatu o ustanowieniu Międzynarodowego Trybunału Karnego, a ostatnio podjął decyzję o podwyższeniu dopłat dla amerykańskich rolników. Irytację Europejczyków od dawna budzi postawa rządu USA wobec ustaleń konferencji klimatycznej w Kioto czy ignorowanie konwencji o zakazie stosowania min przeciwpiechotnych. Z kolei USA denerwuje europejski flirt z Kubą i plany inwestycyjne w Libii i Iranie. Amerykanie nie potrafią też zrozumieć, jak po nowojorskiej tragedii Europejczycy mogą wątpić w konieczność uderzenia na Irak. Szef paryskiej dyplomacji Hubert Vedrine uważa, że jest to "jednostronne" i "uproszczone" postrzeganie problemu, jego niemiecki kolega Joschka Fischer również nie chce sprowadzać Niemiec do roli "wykonawcy woli Białego Domu", a Chris Patten, komisarz do spraw polityki zagranicznej w Unii Europejskiej, zarzuca Amerykanom polityczną samowolę. Bruksela oświadczyła, iż nie zamierza zrywać współpracy z Iranem, mimo że Bush zaliczył ten kraj do osi zła.

Eurofrustracja
Europejskich polityków najbardziej boli dziś lekceważenie ze strony amerykańskich sojuszników. W trakcie orędzia prezydenta Busha o stanie narodu wyraz Europa padł zaledwie raz, o NATO zaś nie było ani słowa. Waszyngton mówi o chronicznej "słabości Europy", która nie ma żadnej koncepcji politycznej, nie ogarnia problemów globalnych, nie przemawia jednym głosem i nie ma możliwości wojskowych do rozwiązywania problemów. Amerykanów drażni europejskie zamiłowanie do debat, narad, negocjacji i mnożenia wątpliwości. "Europejczycy sami są sobie winni, że nie mają w Ameryce posłuchu. Z pewnością nie był oznaką siły fakt, że ministrowie dużych państw unijnych jeden za drugim podróżowali na Bliski Wschód" - tłumaczył ostatnio rzecznik ds. polityki zagranicznej frakcji CDU Karl Lamers. Unici nie potrafią się porozumieć nawet w sprawie odpowiedzi na nałożenie przez USA wysokich ceł na stal - tylko Francja, Belgia i Portugalia oczekują jednoznacznej odpowiedzi, Brytyjczycy i Niemcy są bardziej wstrzemięźliwi. Dopóki Europa nie zacznie mówić jednym głosem, dopóty nie ma szans na równorzędne rozmowy z Waszyngtonem.
Unia Europejska rości sobie prawa do współdecydowania o losach świata, ale - jak twierdzi Zbigniew Brzeziński - "ani dziś, ani w dającej się przewidzieć przyszłości żaden Europejczyk nie wydaje się gotów umierać za Europę. Ani nawet za jej bezpieczeństwo płacić". Od 1992 r. w Europie nakłady na obronność zmniejszyły się o 22 proc. Dzięki mozolnym wysiłkom do 2003 r. może uda się zmontować liczące 60 tys. żołnierzy siły szybkiego reagowania. Tyle że będą one ślepe i sparaliżowane, bowiem nie będą dysponować środkami komunikacji i transportu. Jeśli nawet Europa czasem zajmuje się sprawami bezpieczeństwa, to najwyżej w kategoriach lokalnych - i to z bardzo mizernym skutkiem. Przykładem może być żałosna postawa europejskich armii podczas wojny w Kosowie. Gdyby nie amerykański wywiad satelitarny, NATO poruszałoby się w Kosowie po omacku. "Europa dowiodła, że w rozwiązywaniu swych problemów jest żałośnie zależna od potęgi militarnej USA" - konstatuje brytyjski historyk i publicysta Timothy Garton Ash. Tymczasem prezydent Bush ogłosił, że w przyszłym roku wydatki wojskowe USA wzrosną prawie o 50 mld USD. W 2003 r. Ameryka przeznaczy na technologie wojskowe nowej generacji ponad siedem razy więcej niż Unia Europejska.

Nowy azymut Waszyngtonu
Stany Zjednoczone nie potrzebują Europy do realizacji swoich geostrategicznych celów. Powoli wymiera generacja emigrantów z okresu II wojny światowej, która przez dekady narzucała administracji USA europocentryczną wizję świata. Dla waszyngtońskich elit politycznych najważniejszym regionem globu staje się Azja. Nic dziwnego, że kraje tego kontynentu są najczęstszym celem podróży amerykańskich polityków. W ostatnim czasie prezydent Bush dwukrotnie odwiedzał Chiny, był w Japonii i Korei Południowej. Coraz więcej uwagi Amerykanie poświęcają też stosunkom z Rosją, która urosła do rangi ważnego sojusznika - znacznie bardziej zainteresowanego zwalczaniem islamskiego terroryzmu niż Europejczycy z zachodu kontynentu.
"Od czasów imperium rzymskiego żadne mocarstwo nie było tak silne jak teraz są Stany Zjednoczone" - twierdzi historyk Paul Johnson. 219 z 500 największych światowych koncernów ma amerykańskie korzenie. Administracja waszyngtońska poinformowała, że w I kwartale tego roku wzrost gospodarczy wyniósł 5,8 proc. Na tle prężności gospodarczej USA europejska niemoc wygląda szczególnie żałośnie. Przeciętny Amerykanin żyje w poczuciu wyjątkowości swego narodu i niewiele go obchodzi świat za wielką wodą. Tragedia z 11 września jeszcze podgrzała narodowe sentymenty. Best-sellerem stały się pieluchy "Mały patriota". Wielką popularnością cieszą się piżamy, bielizna i wszelkie gadżety w amerykańskich barwach narodowych. "Czy modliłeś się już dziś za swego prezydenta?" - brzmi napis na karcie telefonicznej jednego z operatorów. W poczuciu narodowej misji prezydent George W. Bush prowadzi politykę, która najlepiej służy amerykańskim interesom. Jeśli różnią się one od interesów świata - tym gorzej dla świata. 

 



Afront berliński
"Kilku demonstrantów nie zniszczy przyjaźni USA i Niemiec" - zapewniał Georgea Busha kanclerz Gerhard Schröder. Niemniej jednak płynące z ław poselskich wezwanie, by prezydent wstrzymał "swoją wojnę", zapewne utkwi mu w pamięci. Podczas historycznego przemówienia Busha w Bundestagu kilku posłów rozwinęło nieprzyjazny mu transparent - to niebywały afront wobec gościa i precedens w historii Zgromadzenia Federalnego.
Po takim występie parlamentarzystów trudno się dziwić "przywitaniu", jakie zgotowali amerykańskiemu prezydentowi lewacy. Największe demonstracje firmowała międzynarodowa organizacja Attac, rzekomo pokojowy ruch antyglobalistów. Skupia ona 60 tys. członków w 40 krajach. Jej główny cel polityczny to walka z "grupami interesów globalnego neoliberalizmu, transatlantyckimi przedsiębiorcami i funduszami inwestycyjnymi". "Chcemy aktywnej polityki pokojowej i końca wojskowej przemocy, nowego internacjonalizmu i międzynarodowego oporu, globalizacji społecznej sprawiedliwości i zrównania życiowych szans" - takie hasła przyświecały imprezom Attacu odbywającym się w Berlinie i Kolonii podczas wizyty gościa z Waszyngtonu. Attac był jednak tylko jednym spośród 242 oficjalnie wymienianych organizatorów antyamerykańskich wystąpień. Do ekscesów antyglobalistów i pacyfistów z najróżniejszych środowisk młodzieży, w tym tradycyjnie lewicujących studentów, przyłączyły się nawet partie zasiadające w Bundestagu: postenerdowska PDS, spadkobierczyni SED Ericha Honeckera, oraz grupa Zielonych, spośród których wywodzi się Joschka Fischer, poważany w świecie szef niemieckiej dyplomacji. "Pokojowy" wiec Zielonych został przerwany z powodu... bijatyki uczestników.





PROTOKÓŁ ROZBIEŻNOŚCI
  • Układ o zakazie przeprowadzania prób z bronią jądrową
    Stany Zjednoczone obawiają się, że bez prób nie będzie można zapewnić bezpieczeństwa i niezawodności amerykańskiego arsenału jądrowego. Ponadto uważają, że brakuje mechanizmów kontroli przestrzegania zakazu.
  • Konwencja o zakazie stosowania broni biologicznej
    Zdaniem Waszyngtonu, ujawnienie lokalizacji laboratoriów i przeprowadzanie w nich inspekcji narazi te ośrodki na atak wrogów i akty szpiegostwa gospodarczego.
  • Międzynarodowy Trybunał Karny
    Amerykanie nie ratyfikowali traktatu ze względu na groźbę wytaczania
    ich żołnierzom procesów z pobudek politycznych.
  • Protokół z Kioto
    Zdaniem USA, nauka nie potwierdziła jednoznacznie zmiany klimatu, a ponadto limitowanie emisji CO2 może mieć negatywne skutki gospodarcze.
  • Konwencja praw dziecka
    Stany Zjednoczone nie ratyfikowały konwencji ze względu na zamieszczony w niej zapis o zakazie wymierzania kary śmierci osobom poniżej osiemnastego roku życia.




Żyrinowski kocha Amerykę
"Putin zaprzedał Bushowi duszę!" - krzyczeli demonstranci przed ambasadą amerykańską w Moskwie. Na wezwanie komunistów przyszło tam jednak ledwie 500 osób. Po spaleniu amerykańskiej flagi rozeszli się do domów. W porównaniu do zachodnioeuropejskich protestów moskiewską demonstrację można było uznać za nieduży piknik.
Tymczasem Rosjanie wciąż mają Amerykanom wiele do zarzucenia - wojnę w Jugosławii, zapowiedź ataku na Irak, a przede wszystkim to, że Stany Zjednoczone są jedynym supermocarstwem. "Amerykanie to nasz wróg, zniszczyli Związek Radziecki, a teraz chcą zniszczyć Rosję" - twierdzi lider komunistów Giennadij Ziuganow. Podobnie myśli ponad połowa Rosjan - aż 58 proc. wciąż uważa USA za państwo wrogie.
Stosunek do Stanów Zjednoczonych zmienia się jednak, zwłaszcza po 11 września 2001 r., od kiedy polityka rosyjskiego prezydenta stała się wyraźnie prozachodnia. Zdaniem politologa Wiaczesława Nikonowa, Putin zrozumiał, że Rosja może realizować swoje interesy jako mocarstwa regionalnego, jedynie współpracując z Zachodem. Amerykańscy żołnierze są dziś w poradzieckiej Azji, a na Kremlu rozważa się możliwość przystąpienia do NATO. Miłością do Ameryki zaczynają pałać nawet zatwardziali dotychczas przeciwnicy porozumienia z USA, między innymi Władimir Żyrinowski. Lider rosyjskich nacjonalistów, który jeszcze rok temu nazywał Amerykę "żandarmem świata" i "państwem faszystowskim", dzisiaj jest gorącym orędownikiem rosyjsko-amerykańskiego sojuszu. Żyrinowski tak się zagalopował w dodawaniu znaczenia podpisanemu właśnie układowi rozbrojeniowemu, że porównał je do... paktu Ribbentrop-Mołotow.


Więcej możesz przeczytać w 22/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.