Kurs na samobójstwo

Kurs na samobójstwo

Dodano:   /  Zmieniono: 
Na każdej interwencji walutowej państwo traci co najmniej miliard złotych

Chcę zdecydowanie zaprotestować przeciwko każdej próbie osłabiania kursu pieniądza poprzez interwencje na rynku walutowym. Byłoby to działanie daremne, które wzbogaciłoby spekulantów walutowych kosztem podatników. Połączenie interwencji walutowych z ekspansywną polityką pieniężną mogłoby zmniejszyć kurs tylko kosztem nieakceptowalnego wzrostu inflacji. Dlatego lepiej jest pozwolić, aby pieniądz odszukał swój poziom równowagi bez interwencji walutowej". Czyje to słowa? Leszka Balcerowicza, Bogusława Grabowskiego, Dariusza Rosatiego? Nie. To wypowiedź Ronalda Reagana. Osiemnaście lat temu przekonywał on w ten sposób amerykańskich kongresmanów, że wszelkie próby ingerowania w kurs amerykańskiej waluty są bezcelowe, a wręcz szkodliwe. Kongres dał się przekonać, a Ameryka wkroczyła w okres niebywałego rozwoju gospodarczego. Tymczasem u nas próby nacisków na Narodowy Bank Polski, aby osłabił kurs złotego, powtarzają się co kilka tygodni.
Na 4,05 zł za dolara i 3,7 zł za euro wyceniał w maju siłę naszej waluty rynek. Za dolara płacimy 6 gr więcej niż w drugim kwartale ubiegłego roku, a za euro 21 gr więcej. Mimo to eksporterzy uważają, że dolar jest za tani, a złoty za mocny. Chcieliby dewaluacji. W tych żądaniach wspiera ich część ekonomistów. O ile za mocny? - można jednak zapytać. Ile powinien kosztować dolar, a ile euro (to dla Polski ważniejsze)? Jakie możemy ponieść koszty, jeśli będziemy niefrasobliwie majstrować przy kursie naszej waluty?

Ile za dolara?
"Dolar po 4,60 zł" - przedstawia pobożne życzenie Grzegorz Kołodko. "Dolar po 4,40-4,60 zł, a euro po 4,05-4,20 zł" - mówi doradca prezydenta RP Witold Orłowski, który twierdzi, że dewaluacja powinna wynieść 10-15 proc. "Dolar po 4,25-4,30 zł, a euro po 3,88-3,92 zł" - powiada wicepremier Marek Belka, zwolennik dewaluacji pięcio-, dziesięcioprocentowej. "Dolar po 3-3,20 zł, a euro po 2,75--2,90 zł" - tłumaczy bezlitośnie arbiter ostateczny, czyli parytet siły nabywczej.
"I tyle - dodaje ów parytet - będą dostawać eksporterzy po przejściu na euro". "Dolar po 6 zł, a euro 5,50 zł" - żądają mimo to niektórzy eksporterzy. "Nikt nie wie, ile powinien kosztować dolar - twierdzi Ernst Welteke, prezes Bundesbanku i członek Rady Europejskiego Banku Centralnego - bowiem kurs waluty to cena wyznaczana przez rynek". Pozostańmy przy propozycji wicepremiera Marka Belki. Dolar ma być po 4,30 zł, a euro po 4 zł. Zastanówmy się, co trzeba zrobić, aby taki kurs uzyskać, i ile gospodarkę będą kosztowały odpowiednie zabiegi.



Spór gigantów
Dlaczego dolar i euro są tanie? Marszałek Sejmu Marek Borowski i prof. Dariusz Rosati (a więc ścisła czołówka ekonomistów związanych z SLD) stawiają wzajemnie wykluczające się diagnozy. Rosati rzecz ujmuje prosto: "Główna przyczyna obecnej siły złotego leży po stronie dużych potrzeb pożyczkowych rządu, potrzebnych do sfinansowania deficytu budżetowego. Największa część kapitału napływającego do Polski jest lokowana w skarbowych papierach długoterminowych". Ta odpowiedź z dwóch powodów nie bardzo podoba się panu marszałkowi. Primo, jest sprzeczna z dyżurną diagnozą sytuacji, brzmiącą tak: "SLD bardzo się stara, a RPP nie chce współpracować". Secundo, jest to odpowiedź dana przez członka rady, który z SLD miał pewne związki i którego raczej trudno oskarżyć o "zwierzęcą nienawiść do sojuszu". Marek Borowski sięga po trzy argumenty. Zdaniem marszałka, nie trzeba szukać dalszych wytłumaczeń, bo wystarcza to, że stopy procentowe są wysokie. Widocznie jednak nie wystarcza, skoro po chwili stwierdza, że "nikt nie udowodnił tezy o w y ł ą c z n e j odpowiedzialności budżetu za aprecjację złotego". Na wszelki wypadek dodaje też, że wartość złotego może rosnąć również za sprawą krótkookresowych stóp procentowych (a te ustala NBP), które decydują o opłacalności inwestowania w bony i depozyty. Wysiłki zmierzające do dowiedzenia, że ziemia jest wklęsła, pan marszałek bardzo trafnie określił kiedyś jako "stójkę na dwunastnicy". I tyle właściwie można by rzec w ramach polemiki. Dla komfortu czytelnika dodam jednak, że analitycy bankowi zgodnie twierdzą (a Ministerstwo Finansów nie protestuje), iż zainteresowanie inwestorów zagranicznych bonami jest niewielkie.

Dewaluacja, czyli straty
Jak się wydaje, wynik meczu dwóch gigantów jest przesądzony. Załóżmy jednak, że bramkarz jednej z drużyn nie uznał strzelonej bramki i mimo że budżet przyciąga obcy kapitał w tempie pół miliarda dolarów na miesiąc, istnieje możliwość osłabienia złotego do poziomu 4 zł za euro przez interwencję NBP. Policzmy konsekwencje gospodarcze takiej dziewięcioprocentowej dewaluacji. Dewaluacja powinna spowodować wzrost eksportu. Problem polega na tym, że przychody ze sprzedaży towarów za granicę, nawet w ujęciu kwartalnym (te wyniki są bardziej obiektywne), nijak nie są skorelowane z kursem waluty. Rekordowy eksport o wartości 7,9 mld USD zanotowaliśmy zarówno w IV kwartale 2000 r., kiedy złoty był słaby (dolar kosztował 4,50 zł, a euro 3,92 zł), jak i w IV kwartale 2001 r., gdy złoty był mocny (dolar po 4,08 zł, a euro po 3,65 zł). Te dane zdają się wskazywać, że to, ile eksportujemy, zależy nie tyle od kursu złotego, ile od popytu, a ten zmienia się w zależności od światowej koniunktury (eksport w Polsce jest zawsze najwyższy w czwartym kwartale, kiedy Zachód ogarnia szał przedświątecznych zakupów).

Sparing buldogów
Załóżmy, że dewaluacja w proponowanej skali zwiększy rozmiary eksportu do wartości średniej z ostatnich dziewięciu kwartałów. Oznaczałoby to kwartalny wzrost przychodów rzędu 300 mln USD, a do końca roku przychody wzrosłyby o 0,5 mld USD. O tyle więcej zarobiliby eksporterzy i o tyle więcej (około 0,2 proc. PKB) wzrosłaby produkcja. Nie jest to wiele, ale zawsze coś. Po drugiej stronie równania policzmy koszty dewaluacji, jakie ponieśliby kredytobiorcy. Zadłużenie zagraniczne przedsiębiorstw wynosi około 35 mld USD. Drugie tyle warte są kredyty walutowe firm i gospodarstw domowych zaciągnięte w kraju. Zakładając nawet, że mamy do czynienia z kredytem umiarkowanie oprocentowanym (10 proc.), o długim okresie spłaty, dziesięcioprocentowa dewaluacja oznaczałaby wzrost wydatków co najmniej porównywalny ze wzrostem przychodów z pobudzonego eksportu.
Do kosztów trzeba dodać cenę interwencji walutowej. Pan marszałek Borowski wyliczył ją na 7 proc. kwoty skupionych dewiz. Ile ich jednak trzeba skupić: miliard dolarów, dwa miliardy dolarów, a może dziesięć miliardów dolarów? Tego nie wiemy, bo to zależy od zachowania inwestorów. Walka się zacznie i choć początkowo - przy interwencji konfidencjonalnej - będzie przypominać sparing buldogów pod dywanem, wkrótce przerodzi się w konkurs przeciągania liny, w którym jedna ze stron walczy, stojąc na kładce przerzuconej nad przepaścią.
Przecież kosztów interwencji - załóżmy, że będzie to pół miliarda złotych - nie poniesie NBP. O tyle zmniejszy się tylko jego zysk, a zysk NBP w 90 proc. zasila budżet. Budżetowi zatem zabraknie 450 mln zł. Dodatkowo, zważywszy, że roczne koszty obsługi długu zagranicznego wynoszą 4,4 mld zł, po dziewięcioprocentowej dewaluacji będzie musiał wydać na ten cel następne pół miliarda złotych. W sumie zatem miliard złotych. Trzeba go będzie pożyczyć u inwestorów zagranicznych, a NBP będzie skupywał przywiezione przez nich dolary, co zmniejszy jego zysk. Toż to na dłuższą metę kurs na ekonomiczne samobójstwo!

Doświadczenia lepszych
Prezes Bundesbanku Ernst Welteke powiedział, że nie powinienem dawać żadnych rad i że - wedle niemieckich doświadczeń - "interwencje na rynku są niezwykle trudne i bardzo rzadko zakończone powodzeniem". Ostatnio przekonali się o tym Japończycy. Na początku kwietnia za dolara płacono 135 jenów, a potem jen zaczął marsz w górę. Bank Japonii interweniował trzykrotnie i udało mu się zbić kurs do 125,6 jena za dolara, ale tylko na chwilę. 31 maja kurs wrócił do poziomu 123 jenów, co wymusiło czwartą interwencję banku. Kosztowało to majątek i dało w rezultacie osłabienie waluty o mniej niż jeden procent.
Zwolenników interwencji zapewne to jednak nie zniechęci. Gospodarkę bowiem należy wspierać. Radę powiększyć. Stopy obniżyć. Dolara podrożyć. A Balcerowicz musi odejść. Reagan? Kto by tam słuchał rad prezydenta, który doprowadził swój kraj do jednego z najdłuższych w jego historii okresów prosperity.


Więcej możesz przeczytać w 23/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.