Łapaj złodzieja

Łapaj złodzieja

Dodano:   /  Zmieniono: 
Zło-dzie-je-zło-dzie-je!" - ten okrzyk niesie się nad każdą w Polsce demonstracją, nawet wtedy, gdy pod Sejm bądź urzędy wojewódzkie prowadzą ludzi prorządowe związki zawodowe.
Aferomania jest na rękę wszystkim Polakom

Stwierdzenie, że złodzieje rządzą krajem i są przyczyną wszystkich jego nieszczęść, pada w każdej niemal dyskusji o sprawach publicznych. Nie tylko wówczas, kiedy rozmawiają tzw. prości ludzie przed sklepem lub na ławce w parku. Do przekonania o powszechnej nieuczciwości klasy politycznej chętnie odwołują się także politycy. I nie tylko ci z opozycji - rządowy raport o niektórych aspektach działalności wybranych spółek skarbu państwa nie był wszak niczym innym niż swego rodzaju "listą złodziei", mającą wskazać społeczeństwu, żeby szukało ich w szeregach poprzedniej władzy.
Pora powiedzieć wreszcie wyraźnie i stanowczo: to wszystko nie ma nic wspólnego z rzeczywistym potępieniem korupcji i nadużyć władzy. Nie przekłada się na żadne konkretne działania, których celem byłoby oczyszczenie życia publicznego, zapobieżenie nieprawidłowościom, uzdrowienie. Przeciwnie - w wielkim stopniu służy powszechnemu rozgrzeszeniu.

Drugi koniec kija
Nikt przy zdrowych zmysłach nie chce cenzurować informacji o wielkich aferach, w które zamieszani są funkcjonariusze publiczni. Każdy kij ma jednak dwa końce. Nieprzewidzianym skutkiem uzyskanej po upadku socjalizmu wolności mediów stało się narastające przekonanie, że III RP jest państwem złodziejskim. Polak, który dawniej o nadużyciach władzy słyszał jedynie wtedy, gdy zmieniająca się w partii ekipa chciała pogrążyć poprzedników, teraz jest takimi informacjami dosłownie bombardowany. W efekcie myśli: "Za Peerelu, owszem, też kradli, ale przecież o ile mniej!".
Na polskie myślenie wpłynęło to, iż w zajadłej walce o władzę wzajemne wywlekanie sobie prawdziwych i dętych afer było od samego początku niepodległej Polski ulubioną bronią polityków. Nagłaśnianych propagandowo spraw zazwyczaj nie zamykano satysfakcjonującą kogokolwiek konkluzją, ginęły one w natłoku nowych wydarzeń, przy czym oskarżenia mocno naciągane mieszały się ze skandalami, które w innych krajach spowodowałyby polityczne trzęsienie ziemi. W efekcie politycy skompromitowani bynajmniej nie kończyli kariery, ale wraz z tymi, których tylko opluto, tonem pełnym oburzenia grzmieli, że zarzuty przeciwko nim mają charakter polityczny. Ostatecznie FOZZ i Telegraf, giełdowa inauguracja Banku Śląskiego, aferałowie i "sojusz lewych dochodów" - wszystko zlało się w oczach wyborcy w jedno, szczegóły poginęły gdzieś w niepamięci, pozostało niejasne przeświadczenie, że demokracja i kapitalizm to wielki smród i przekręt.
To przekonanie nie przyczyniło się jednak do podjęcia prób oczyszczenia państwa z korupcjogennych przepisów i mechanizmów. Prawie nikt nie próbował wyjaśnić wyborcom, jak dochodzi do nadużyć, jakie są ich mechanizmy i jak się przed nimi chronić. Politycy za to z zamiłowaniem pozowali na pogromców nieuczciwości, odgrażając się, że "puszczą aferzystów w skarpetkach", lub organizując pozorowane akcje "czyste ręce". Krzykacze i demagodzy ze wszystkich ideowych parafii gorliwie umacniali przeświadczenie, że wszyscy są winni, wszyscy umoczeni i cały kraj, a zwłaszcza cała ustrojowa transformacja, stoi na złodziejstwie. Przeświadczenie z wielu względów bardzo dla nich wygodne.

Mityczne miliardy
"Brakuje w budżecie 60 mld zł. Ktoś musiał te pieniądze ukraść!" - rzucił hasło Lepper i choć powiedział oczywistą bzdurę, jego tezę z zamiłowaniem powtarzają politycy i publicyści. Próżno tłumaczyć, że pieniędzy w budżecie "brakuje" w takim sensie, w jakim brakuje na przykład na spłatę pożyczki lub na czynsz, że tych sześćdziesięciu miliardów nigdy nie było, że państwo podjęło zobowiązania ponad swoje możliwości finansowe - w dużym stopniu za sprawą ówczesnej opozycji, a obecnej koalicji rządowej, która nieodpowiedzialnie uchwalała kosztowne dla budżetu ustawy.
Polakowi jednak milej niż te wyjaśnienia brzmią słowa populistów: były jakieś miliardy i ktoś je ukradł. Tylko odebrać te miliardy złodziejom i na wszystko wystarczy. Na służbę zdrowia i policję, interwencyjny skup ziemiopłodów, kopalnie i stocznie. Nic nie trzeba reformować, niczego zmieniać, ponosić żadnych kosztów. Trzeba po prostu złapać złodziei. Trudno winić Polaków za to, że słuchają szarlatanów. Uparta wiara w proste jak cios cepa rozwiązania skomplikowanych problemów jest powszechna także w krajach zachodnich. W Polsce jednak bzdury wygadują nie tylko populiści i radykałowie, ale także działacze partii uchodzących za poważne, a nawet ugrupowań rządzących. Co gorsza, nie spotyka się to z należytą polemiką w mediach. Mit jest tak wygodny, że nikt nie widzi potrzeby wyjaśniania Polakom, iż to, co ewentualnie można odzyskać po wszelkich "gospodarczych lustracjach" (abstrahując od prawnej i moralnej oceny tego pomysłu), to śmieszne grosze w skali potrzeb państwa, a podawane przez prasę sumy strat nie oznaczają wcale, że tyle ukradziono. Mechanizm większości afer wykrytych w III RP był taki, że aby stworzyć okazję do przywłaszczenia milionów, marnotrawiono miliardy i straty są już nie do odzyskania.
Wiara w bajki o leżących gdzieś u złodziei miliardach ma swe źródło, jak wiele współczesnych polskich mitów, w Peerelu. Gdzieś w zbiorowej podświadomości wciąż jeszcze tkwią ślady gomułkowskich procesów pokazowych, polowania wojskowych grup operacyjnych na spekulantów i przekazywanie przez ekipę Jaruzelskiego na przedszkola willi gierkowskich prominentów.

Wielkie rozgrzeszenie
Opowiadając Polakom bajki o miliardach pochowanych u złodziei, politycy zachowują się jak znachor namawiający ciężko chorego do zaniechania leczenia. Upowszechnianie wiary w totalną nieuczciwość i sprowadzanie wszystkich przeprowadzonych reform do wspólnego mianownika "rozkradzenia kraju" ma też inne fatalne dla polskiego społeczeństwa skutki. Tak zwany prosty człowiek, przyuczony w Peerelu, że trzeba kombinować, żeby przeżyć, dostaje to, do czego podświadomie przywykł - rozgrzeszenie z własnych drobnych nieuczciwości. Dziennikarz "Gazety Wyborczej" opisywał kiedyś, jak wiozący go pod Sejm taksówkarz przez całą drogę przeklinał "tych wszystkich złodziei", by u celu podróży bez cienia zażenowania zawyżyć cenę za kurs o kilka złotych w stosunku do licznika. Ten taksówkarz ma we współczesnej Polsce nader liczne rodzeństwo. Pod rządowymi gmachami chętnie wykrzykują na złodziei rolnicy, którzy nie spłacają zaciągniętych kredytów, pracownicy firm od lat nie płacących składek ZUS, bezrobotni "dorabiający do zasiłku" na czarno czy sklepikarze nabijający lewe daty ważności na zepsutym towarze. Wyrzekają na złodziei i menedżerowie państwowych przedsiębiorstw doprowadzający je przez prywatę do ruiny, i biznesmeni zwlekający z zapłaceniem kontrahentom, by obracać ich pieniędzmi, i ich pracownicy, wynoszący z pracy różne drobiazgi lub wydzwaniający na koszt pracodawcy słone rachunki. Żaden z nich nie ma do siebie pretensji. Przecież wszyscy kradną, a najbardziej "oni" - trudno być frajerem.
Tak naprawdę ten stan jest wszystkim na rękę. Politykom, którzy gołosłownie walcząc z korupcją przeciwników, ani myślą rezygnować z możliwości obłowienia się po kolejnym obrocie koła fortuny, i ich wyborcom, którym okrzyk "złodzieje" zapewnia uniwersalne alibi. Nieustanne afery okazują się dla Polaków tak wygodne, że trudno sobie wyobrazić, byśmy jeszcze umieli żyć bez złodziei. Niewykluczone, że trzeba by ich szybko wymyślić.


Więcej możesz przeczytać w 26/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.