Prezes ofiarny?

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jak zatopiono Stocznię Szczecińską

Ministrowie, którzy jeszcze niedawno obiecywali pomóc Stoczni Szczecińskiej, dziś nie mają nic do zaoferowania i publicznie straszą aresztowaniami członków byłego zarządu firmy. Związkowcy, do niedawna blokujący wprowadzenie zmian w systemie płac, które mogłyby pomóc przedsiębiorstwu, dziś protestują na ulicach Szczecina. Jako człowiek odpowiedzialny za losy stoczni od 1991 r. czuję się w obowiązku zabrać publicznie głos.

Mity finansowe
Michał Zieliński stwierdził na łamach "Wprost", że trzeba znaleźć winnych zniknięcia 2 mld zł. Prawda jest taka, że - owszem - stocznia jest dziś zadłużona na prawie 500 mln USD (niemal 2 mld zł), ale większość tych zobowiązań ma pokrycie w budowanych statkach i majątku firmy. Realną stratę oceniam dziś na 120 mln USD. Pisanie, że zniknęły 2 mld zł, jest więc nieporozumieniem.
W wypowiedziach niektórych VIP-ów można odnaleźć ton skargi na to, że nie znali dobrze sytuacji stoczni i dlatego składali nierealistyczne obietnice pomocy. To nieprawda. Prowadziliśmy działalność w sposób przejrzysty, bilanse firmy były badane przez renomowanego audytora, regularnie publikowaliśmy stosowne sprawozdania i raporty. Przedstawiciele skarbu państwa byli i są na bieżąco informowani o wszystkich istotnych faktach, które mają wpływ na ocenę stanu zakładu. Dość wspomnieć, że Piotr Rutkowski, szef gabinetu politycznego obecnego ministra gospodarki, jest od pół roku członkiem rady nadzorczej stoczni, a poprzednio tę funkcję pełnił Maciej Leśny, podsekretarz stanu w tym ministerstwie.
Kiedy przejęliśmy odpowiedzialność za losy firmy w roku 1991, stoczni groziła upadłość. Strata wynosiła wówczas ponad 300 mln USD, zadłużenie było znacznie większe niż dziś. Uratowaliśmy stocznię, choć dotychczas nie otrzymywała ona żadnych dotacji czy gwarancji rządowych. Firma w latach 1992-2000 wpłaciła do budżetu państwa w postaci różnych opłat i podatków około 280 mln USD. Skąd kłopoty? Przyczyn jest kilka. Wymienię tylko najważniejsze z nich.

Tani dolar i drogie związki
Co 10-11 lat dochodzi do załamania na rynku zamówień na nowe statki. Mamy właśnie do czynienia z takim kryzysem. Sytuację pogorszyła globalna recesja oraz rosnąca konkurencja ze strony tanich stoczni z Chin i Korei Południowej. Cena kontenerowca spadła z 29 mln USD w roku 1997 do 22 mln USD. Stocznie chińskie oferują taki statek już za 19 mln USD, co w Polsce nie pokrywa nawet kosztów materiałów. W Niemczech, Korei i innych krajach w okresach dekoniunktury państwo stabilizuje sytuację stoczni poprzez dotacje, lokowanie zamówień itp. W Polsce nie ma na to pieniędzy.
Średnia pensja w Stoczni Szczecińskiej wynosi obecnie 800 USD miesięcznie (przy 20-30 USD w stoczniach chińskich). Wprawdzie stoczniowcy w Niemczech i Korei zarabiają znacznie więcej niż Polacy, ale efektywność ich pracy jest dwukrotnie wyższa. Próbowaliśmy ograniczyć płace. Niestety, część związków zawodowych była bardziej zainteresowana jak najdłuższym utrzymaniem status quo, podcinając gałąź, na której siedzi.
W połowie 2000 r. mieliśmy zawarte 32 kontrakty na budowę statków. Opłacalność umów opierała się na założeniu, że wartość dolara w czasie ich realizacji nie będzie mniejsza niż 4,50 zł. Było to zgodne z założeniami, jakie przyjął rząd, przygotowując ustawę budżetową na 2000 r., i prognozami banków. Wobec wyższego kursu złotego przychody stoczni okazały się znacznie niższe od przewidywanych.

Holding widmo
W 1996 r. plan restrukturyzacji branży przewidywał stworzenie potężnego holdingu, w którego skład miały wejść stocznie w Szczecinie i Gdyni oraz zakłady Cegielskiego w Poznaniu. W realizację planu był zaangażowany Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju oraz inwestor norweski. Projekt cieszył się też poparciem ówczesnej ekipy rządzącej. Po wyborach w 1997 r. nowy rząd zmienił koncepcję zmian w branży stoczniowej, opóźniając budowę holdingu, a kryzys azjatycki dodatkowo podważył wiarygodność projektu. W efekcie z planów wycofał się zarówno inwestor norweski, jak i EBOiR.

Nauka kosztuje
Nie mogąc konkurować z tanią produkcją ze Wschodu, postanowiliśmy budować statki wymagające skomplikowanych technologii, dzięki czemu mogliśmy pobierać znacznie wyższe marże. Niestety, nie udało się wystarczająco szybko opanować nowoczesnych technologii spawalniczych. Straciliśmy około 50 mln USD. Zdobyliśmy jednak doświadczenie, dzięki któremu stocznia jest w tej chwili jedynym zakładem na świecie zdolnym do takiej produkcji. Statki są niemal wykończone, gdy zostaną sprzedane, strata przedsiębiorstwa będzie znacznie mniejsza niż wykazywana obecnie.
Straciliśmy też przy produkcji promów dla armatora włoskiego. Winę za to ponoszą, niestety, nasi inżynierowie, którzy - choć zgodnie z zamówieniem - niewłaściwie zaprojektowali statki. Poprawianie błędów kosztowało nas kolejne 20 mln USD.

Szukanie kozła ofiarnego
Nie uchylam się od odpowiedzialności za losy firmy, którą kierowałem przez wiele lat. Nie mogę się jednak zgodzić na rolę kozła ofiarnego.
16 maja przedstawiciele rządu obiecali pomoc, pod warunkiem zmiany zarządu i przekazania skarbowi państwa akcji firmy. Wszystkie warunki spełniono w ekspresowym tempie. 19 czerwca rząd wycofał się jednak z wcześniejszych uzgodnień i nie przyjął akcji, których wcześniej żądał. Nie przedstawiono żadnego alternatywnego sposobu wyjścia z kryzysu. Czy tak winno się rozwiązywać poważne problemy gospodarcze kraju?
Gra w statki
Obstaję przy swoim.
  1. Na budowę 11 statków, nad którymi trwają prace, banki do tej pory udzieliły 293 mln USD kredytów (plus odsetki), na dokończenie przedsięwzięcia potrzeba jeszcze 237 mln USD, a ze sprzedaży uzyska się 310 mln USD. Odzyskać można zatem (nawet bez uwzględnienia oprocentowania) najwyżej 73 mln USD, czyli jedną dziesiątą zadłużenia. Tyle w sprawie "pokrycia w budowanych statkach".
  2. Stocznia w 1991 r. była bankrutem. Uratował ją jednak nie zarząd, ale rząd, wymuszając na bankach rezygnację z odsetek i anulowanie 30 proc. długów. Realna wartość kwoty umorzenia przewyższa sumę wpłat stoczni do budżetu.
  3. Budżet na rok 2000 zawierał prognozę średniorocznej ceny dolara od 3,8810 zł do 3,9512 zł. Pod koniec pierwszej połowy roku 2000 dolar rzeczywiście osiągnął wysokie notowania (w końcu kwietnia padł rekord - 4,74 zł za dolara), ale potem jego wartość szybko spadła. Średni roczny kurs wyniósł 4,34 zł. Ani w prognozach budżetowych, ani danych rynku nie było uzasadnienia założenia, że kurs przekroczy 4,50 zł. Pan prezes Piotrowski grał na hossę dolarową. I przegrał.
  4. Wynagrodzenie pracowników ustala zarząd. Tak przynajmniej jest w większości firm. Skoro w stoczni było inaczej, to nie dziwi mnie, że upadła.

Więcej możesz przeczytać w 27/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.