Taliban bezprawia

Dodano:   /  Zmieniono: 
Terroryści z al Kaidy przygotowują się do długiej wojny partyzanckiej
Ghulam Zafir z aułu Gerdi leżącego w pobliżu granicy z Pakistanem od wielu dni niecierpliwie wypatruje brodatego przybysza. W glinianej chałupie, w podziemnej izbie arsenale ma kałasznikowa z czasów walki z wojskami radzieckimi i strzelbę służącą w XIX wieku do przeganiania nieproszonych gości brytyjskich. Jego dziewięcioletni syn wyciąga spod materaca nóż do oprawiania owiec, którym zamierza obezwładnić terrorystę. Obaj liczą na to, że uda im się ująć żywego członka al Kaidy - zabity nie przyniesie im spodziewanego zysku. A przecież głowa rodziny myśli o powiększeniu stada baranów.
Kilka kilometrów na wschód od zagrody Zafira rozciąga się "ziemia niczyja". To tam schronili się przed amerykańskimi wojskami znienawidzeni przez Afgańczyków talibowie i żołnierze al Kaidy. Za ich głowy wyznaczono wysokie nagrody pieniężne. Rodzina Zafira marzy o 25 mln dolarów obiecanych za pojmanie bin Ladena lub przynajmniej wskazanie miejsca, gdzie się ukrywa.
- Talibscy uciekinierzy, aby kupić sobie życzliwość tubylców, musieli głęboko sięgnąć do kieszeni. Dzięki temu podkomendni bin Ladena mogą się czuć bezpiecznie w górzystym, pogrążonym w bezprawiu dawnym Pasztunistanie - podkreśla Breshna Nazari, redaktor gazety "Kabul Weekly". Przekroczenie granicy jest dziecinnie łatwe - od czasu sowieckiej inwazji na Afganistan jest ona właściwie otwarta. W strefie plemiennej, dokąd nigdy nie zapuszczał się żaden oficjel, mieszka 8 mln osób. Nietrudno się rozpłynąć w takiej masie ludzi.
Tereny leżące na pograniczu Afganistanu i Pakistanu - nazywane teraz Talibanem - nigdy nie były kontrolowane przez żadną zwierzchność. Nie mieli tam czego szukać kolejni lokatorzy kabulskich pałaców, a później sikhijski władca Ranjit Singh i kolonizatorzy brytyjscy. Rządzą pasztuńskie klany i herszci nie lubiący ani Pakistańczyków, ani tych, którzy właśnie wprowadzili się do rządowych gmachów w Kabulu. Tych drugich za to, że od dawna już nie upominają się o Pasztunistan, nazwany przez Anglików w 1901 r. Północno-Zachodnią Prowincją Graniczną (ze stolicą w Peszawarze), wcieloną w 1947 r. do tworzonego właśnie Pakistanu. A przecież w 1747 r., gdy na mapie świata pojawił się niezawisły Afganistan, Pasztunistan był jego organiczną częścią. Dlatego do dziś Pasztunowie nie akceptują rządu w Islamabadzie i najchętniej przyłączyliby się do Afganistanu.

Gniazdo szerszeni
- Bojownicy al Kaidy, ukryci w jaskiniach i wsiach południowo-wschodniego Afganistanu, a zwłaszcza w pakistańskiej Północno-Zachodniej Prowincji Granicznej, zamierzają nasilić zaczepne ataki wymierzone w wojska amerykańskie - zapewnia Mohammad Wazir, kierownik posterunku policyjnego w Chaknawar niedaleko Dżalalabadu. Przypuszcza, że zanosi się na długą i zaciętą wojnę partyzancką, jaką Amerykanie przeżyli już raz w Wietnamie. - Al Kaida nie zdecyduje się na otwarty bój, lecz będzie żądlić doraźnymi akcjami. Zdaje sobie przecież sprawę, że ma do czynienia z przeciwnikiem mającym przygniatającą przewagę - wyrokuje policyjny urzędnik.
Do stawienia czoła Amerykanom i ich "afgańskim pachołkom" (nowym władzom w Kabulu) nawołują mułła Omar i jego zausznicy. Ich hasła trafiają na podatny grunt - mieszkańcy "ziemi niczyjej" są dziesiątkowani chybionymi nalotami amerykańskimi. Każdy błędnie wystrzelony pocisk podgrzewa antyamerykańskie nastroje. Oliwy do ognia dolewa niedostatek pomocy międzynarodowej. Afgańczycy są rozczarowani niewielkimi dawkami zboża, mąki i lekarstw, leniwie płynącym strumykiem dolarów, który według ustaleń konferencji we Włoszech i Niemczech miał być szeroką, rwącą rzeką.

Bestia kąsa
Mułła Omar, duchowy lider fanatycznego ruchu talibanu zadręczającego Afgańczyków aż do końca ubiegłego roku religijnymi i fizycznymi szykanami, przewiduje, że rozprawa z "jankeskimi najeźdźcami" potrwa co najmniej 10 lat. Aby skrócić czas oczekiwania na zwycięstwo w walce z okupantami, trzeba - jego zdaniem - nękać ich częstymi atakami zaczepnymi przygotowywanymi razem z al Kaidą, choćby takimi jak ostatni zamach na wiceprezydenta Afganistanu hadżi Abdula Kadira.
Azrat Ali, szef korpusu prowincji Nangarhar, którego twarz widzowie dzienników telewizyjnych całego świata poznali podczas operacji afgańsko-amerykańskiej w pieczarach Tora Bora, mówi o "konieczności wypalenia zarazy ogniem". Ali, dziś jeden z dowódców wojskowych bliskich ministrowi obrony, marszałkowi Mohammadowi Fahimowi (de facto osobistości numer 1 w Afganistanie), jest przygotowany ma ewentualną infiltrację wroga. Administracja okręgu jest w stanie wychwycić wszelki ruch pojedynczych osób, a już tym bardziej zwartych grup usiłujących przeniknąć z Północno-Zachodniej Prowincji Granicznej. - Zamordowanie hadżi Abdula Kadira świadczy o tym, że bestia potrafi jeszcze kąsać. Trzeba ją jak najszybciej dobić - mówi Ali.

Zapomnieć o wojnie
Nie bacząc na groźbę talibskiej kontrofensywy, Afgańczycy próbują skromnymi siłami podnieść kraj z ruin. Ich mrówcze wysiłki widać nie tylko w zdewastowanym w 90 proc. Kabulu. Postępy odbudowy są widoczne nawet w sąsiadujących z "ziemią niczyją" osadach Basawal, Gerdi i Chaknawar. Na ulicach, po których niedawno snuły się niemal wyłącznie osiołki, tłoczą się używane auta, sprowadzane hurtowo z Dubaju. Po zdezelowanych drogach ciągną kolorowe, upstrzone wstążkami ciężarówki z Pakistanu wiozące uchodźców i cały ich dobytek. Na poboczach kwitnie handel artykułami spożywczymi oraz tandetą pakistańską i irańską. Życie toczy się dalej.
Więcej możesz przeczytać w 31/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.