Najdłuższy burdel Europy

Najdłuższy burdel Europy

Dodano:   /  Zmieniono: 
Od Szczecina nad Bałtykiem po Triest nad Adriatykiem zapadła na naszym kontynencie żelazna kurtyna - tak określił rozdarcie Europy po II wojnie światowej brytyjski premier Winston Churchill w przemówieniu z 1946 r. w Fulton
wzdłuż żelaznej kurtyny

Dziś wieżyczki wartownicze dzielące Wschód i Zachód są zburzone - Europa znajduje się w przededniu zjednoczenia. Jak bardzo oddaliły się od siebie przez lata komunizmu państwa wschodu i zachodu Starego Kontynentu? Czy homo sovieticus wciąż żyje? Czy Zachód pacyfikuje Wschód? Jakie są uprzedzenia, stereotypy, obawy i nadzieje związane z rozszerzeniem Unii Europejskiej? Piotr Cywiński z "Wprost" i Roger Boyes z "The Times" szukają odpowiedzi na te pytania podczas wspólnej wyprawy wzdłuż dawnej żelaznej kurtyny. W tym numerze "Wprost" i w jednym z najbliższych wydań "The Times" relacja z drugiego etapu podróży: z pogranicza Czech.
Niemcy do domu! - napisał ktoś farbą na desce i przybił do drzewa obok szosy. Za nami Schönberg, przed nami kolumna aut z Bawarii, Turyngii i Berlina, jadących do "największego burdelu nowoczesnej Europy". Mieszkańcy czeskiego miasteczka Cheb, oddalonego kilka kilometrów od granicy, nie wierzą już w nic: ani w lewicę, ani w prawicę, ani w Boga. Byliby szczęśliwi, gdyby żelazna kurtyna znów zapadła i pozostała na zawsze.

Miasto upadłe
Nazywa się je przewrotnie "streetworkers". Mimo południowego skwaru stoją przy drodze i machają w stronę samochodów. To pierwszy widok, jaki ujrzy każdy przekraczający niemiecko-czeską granicę. Niebieski Banan, Lucy, Las Palmas - reklam klubów nocnych i domów uciech jest więcej niż sklepów. Jesteśmy w Chebie (11 km od najbogatszego kraju unii), gdzie gościli Goethe i Schiller. Niemcy nie przyjeżdżają tu jednak, by zobaczyć domy klasyków literatury czy kościół z 1150 r. O powodach zainteresowania Chebem świadczą dwie liczby: 34 tys. mieszkańców i 98 burdeli. Usługi cielesne świadczą głównie Czeszki, Słowaczki oraz nieliczne Ukrainki i Cyganki.
- Cheb jest miastem upadłym. Ludzie w nic tu nie wierzą - mówi polski student teologii odbywający praktykę w kościele św. Mikołaja. Na popołudniowej mszy jest ledwie kilkunastu , głównie starszych, ludzi. Proboszcz Filip Lobkowicz potwierdza: na religię chodzi tylko 30 dzieci, a wszystkich katolików jest tu nie więcej niż trzystu. - Nawet tutejsi Romowie stracili moralność. Dawniej jak Cygan miał iść do więzienia, kazał żonie w kościele ślubować wierność. Teraz każe jej iść na ulicę - żali się ksiądz Lobkowicz.
Pod wieczór wyjeżdżamy na ulice miasteczka. Po chwili kiwa do nas sutener, pokazując na młodą dziewczynę, którą trzyma za nadgarstek. W pobliżu jednego z klubów nocnych blisko dworca do auta podbiega nastolatek: - Mädchen (dziewczynki), Jungen (chłopcy)? - woła. Zatrzymujemy się przy ulicy, gdzie prócz rzędu obskurnych kamienic nie ma nic. Nie mijają dwie minuty, gdy w szybę pukają dwie prostytutki. - Wszystko, co zechcecie, osobno, razem, tylko za 60 euro za godzinę - kuszą. - Szybki numer w aucie będzie tańszy, a po piętnaście zrobimy wam lizaka.
Rozmowę o cenach przerywa radiowóz. Widok policjantów budzi wesołość dziewczyn. Żartując, odchodzą bez przeszkód. My jesteśmy proszeni o dokumenty. Pokazujemy legitymacje prasowe i wyjaśniamy, co tu robimy. Pytanie o znajomość z prostytutkami wprawia policjanta w zakłopotanie. Nie udzieliwszy odpowiedzi, oddaje legitymacje wraz z ulotką w języku czeskim i niemieckim i każe odjechać. Na ulotce starosta Chebu Václav Jakl informuje, że "od 1 stycznia 2000 r. w miejscach publicznych obowiązuje zakaz oferowania, wspierania, szukania i korzystania z usług seksualnych pod groźbą grzywny do 30 tys. koron".

Raj dla pedofilów
Cathrin Schauer otwarcie krytykuje "ślepe oko moralności czeskich służb". Ta pielęgniarka i opiekunka socjalna z Saksonii kieruje projektem "Karo": rozdaje kobietom broszury i prezerwatywy kupione przez Unię Europejską i Niemiecki Czerwony Krzyż oraz pomaga im zerwać z prostytucją. Od władz miasteczka nie ma żadnego wsparcia. - Sytuacja jest katastrofalna - mówi. Cheb znany jest wśród europejskich pedofilów. - Stręczyciele i amatorzy seksu z dziećmi porozumiewają się tu specjalnym kodem: niebieskie firanki, misie i inne maskotki w oknach znaczą, że można pytać o chłopców, różowe, że o dziewczęta - objaśnia.
Przed północą stajemy przed barem Amsterdam - punktem kontaktowym pedofilów. Do naszego auta na niemieckiej rejestracji podchodzi mężczyzna. Pytamy o dziewczynę. - Ale taką młodszą, kolega chce się zabawić i zrobić kilka zdjęć - wyjaśniamy. "Lajos" każe sobie postawić kolację, a potem doprowadza trzynastoletnią Martinę. Fotoreporter niknie z nią i jej stręczycielem w bramie. W Chebie zdarzało się, że pedofilów wabionych przez dzieci w ustronne miejsca okradano. Nasz fotoreporter ryzykuje, ale tylko tak możemy dowieść zmuszania dzieci do praktyk seksualnych, choć naszym celem jest dziennikarska prowokacja, a nie popełnienie odrażającego czynu.
Nazwa Cheb pojawiła się na procesie belgijskiego pedofila Marca Dutroux. Przed sądem stanął też mieszkaniec Saksonii. Udowodniono mu wykorzystanie 33 dzieci. Wśród dowodów były perwersyjne zdjęcia dziewięciolatek. Zboczeniec trafił na 7 lat do więzienia. - Czasem wstydzę się, że jestem Niemką - mówi Schauer. Za seksualne wykorzystywanie nieletnich grozi w RFN kara do 10 lat więzienia. Do procesów dochodzi rzadko, gdyż dzieci boją się i milczą. Zjawisko prostytucji w Czechach i seksturystyki z Niemiec urosło do takich rozmiarów, że omawiano je w parlamencie Saksonii. O wyprawach amatorów seksu mówił minister spraw wewnętrznych Otto Schily, a nawet szefowie rządów - Gerhard Schröder i Milos Zeman.
Opinię publiczną obu krajów zszokował film nakręcony ukrytą kamerą - jedenastolatka proponowała przy oknie samochodu: "Seks - ja i moja siostra". Czeska policja notuje rocznie pół tysiąca wypadków zmuszania nieletnich do prostytucji. Schauer uważa, że nie wykrytych wypadków jest wielokrotnie więcej. Urzędnicy z Chebu twierdzą, że nic szczególnego się nie dzieje. Nieoficjalnie winą za moralny upadek miasta obarczają Niemców. - Bez popytu nie byłoby podaży
- mówią. Cheb nie jest wyjątkiem. Burdele i "streetworkers" można zobaczyć wzdłuż całej czeskiej granicy (810 km). Prostytutki uprawiające oralny seks z klientami na poboczach szos nie są rzadkością.

Tabuzi: tankować, pieprzyć, papierosy
Przygraniczne tereny opanowali też handlarze. - Buty, kurtki? Nike, Adidas? Alles billig! (wszystko tanio) - ciągnie mnie za rękaw wietnamski straganiarz. Na wielkim Dragoun Bazar w Chebie dominują jego rodacy. W Chebie stanowią piątą część mieszkańców. W dawnych koszarach wojskowych mają ponad 300 budek.
Za 20 euro można u nich kupić wszystko: dżinsy Calvina Kleina czy Diesla, koszule Versacego czy swetry Bossa. O niemieckich klientach mówi się "sznycle" lub "tabuzi" (od pierwszych liter niemieckich słów: tankować, pieprzyć, papierosy). Dzięki różnicy cen nawet bezrobotni czują się jak milionerzy. Bywają dni, że trasą Selb - As przetacza się 25 tys. aut. Klienci przyjeżdżają samochodami lub autobusami z biur turystycznych. Do wsi Potu°cky liczącej 250 mieszkańców przyjechało kiedyś 40 tys. Niemców. Na ich potrzeby przy granicy powstało 2 tys. targowisk. Prócz odzieży sprzedaje się tam "markowe" zegarki, zabawki, części samochodowe, sprzęt RTV, płyty CD, w tym zakazane nagrania zespołów neonazistów i gry komputerowe.
- Nie kupujcie szampana, bo Ruscy i Wietnamcy robią go pod Karlovymi Varami - pokpiwał portier w hotelu Hvezda. Podrobionym alkoholem handluje się niemal hurtowo, ale między straganami nie natknęliśmy się na kontrolerów. Niemiecki Urząd Kontroli Żywności badał wyroby spirytusowe przywiezione z Czech: 98 proc. było sfałszowane i zawierało szkodliwe substancje. Zdaniem policji, w Czechach jest do tysiąca nielegalnych wytwórni. Władze miasta Cham w Bawarii rozprowadziły 15 tys. ulotek, ostrzegając przed kupnem alkoholu na bazarach. Szef Urzędu Kontroli Żywności Artur Schmidbauer zdaje sobie sprawę, że apele mało dają. Przesądza różnica cen: litr "markowego" alkoholu na targowisku kosztuje kilka euro. Lokalne władze nie walczą z tym procederem, gdyż opłaty wnoszone przez handlarzy łatają dziury budżetowe...
Na czeskiej granicy z Niemcami i unią zarabiają wszyscy: od prostytutek, przez restauratorów i hotelarzy, po fiskus. Czesi czują się jednak upokorzeni. Na język niemiecki reagują z niechęcią. Manifestowana tu antypatia jest przeciwieństwem tego, z czym spotkaliśmy się na granicy niemiecko-polskiej. - Pogoń za euro tłumi resztki zasad etyczno-moralnych - mówi ksiądz Lobkowicz. "Degrengolady pogranicza" nie kojarzy on jednak z upadkiem żelaznej kurtyny. - Demoralizacja nastąpiła już w czasach komunizmu. Głównym problemem jest nieumiejętność korzystania z wolności - podkreśla. Prostytucja i inne patologie nie wynikają z biedy. Bezrobocie na pograniczu wynosi tylko 5,9 proc. - Ludzie się pogubili. Równie łatwo ulegają pokusom łatwego zarobku, co politycznym demagogom odgrywającym rolę wybawców upodlonego narodu od obcych wpływów
- przekonuje ksiądz. Wierzy, że właśnie unia pomoże w moralnej odnowie. Według niego, wzorcem dla czeskiego pogranicza jest model wielonarodowej Alzacji i Lotaryngii. Na razie jednak w Czechach widoczna jest mieszanina strachu przed gospodarczą zależnością i niemieckim żywiołem, a słabość politycznych elit i Kościoła sprzyja antyeuropejskim nastrojom. Cheb dzieli od granicy z UE zaledwie 15 minut jazdy samochodem. Tak blisko, a tak daleko.


Więcej możesz przeczytać w 33/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.