Tajemnica Westerplatte

Tajemnica Westerplatte

Dodano:   /  Zmieniono: 6
Nic w żołnierskim życiorysie majora Sucharskiego nie wskazuje na załamanie, kryzys psychiczny czy tchórzostwo

To była najpiękniejsza legenda całej chyba polskiej historii. Dwustu walecznych, dwustu bohaterów przeciwko niemieckiej lawinie. Atakowani z ziemi, morza i powietrza przez niemiecki pancernik, klucze sztukasów, doborowe jednostki piechoty i marynarki. Dwustu przeciw tysiącom. A jednak zdołali się utrzymać przez siedem dni, choć oczekiwano, że uda im się stawiać opór Niemcom może przez kilka godzin – aby wobec świata zademonstrować naszą wolę walki i miłość do ojczyzny. Czy ktoś mógł wówczas przypuszczać, że 50 lat później najpiękniejsza legenda polskiej historii okaże się w świetle badań historyków stekiem bzdur?

Legenda na bruku

W pierwszym tygodniu wojny oddaliśmy Niemcom Katowice, Łódź i Kraków, przegraliśmy bitwę graniczną i w panicznej ucieczce wyprowadziliśmy z Warszawy na wschód kilkaset tysięcy ludzi. Cofaliśmy się na wszystkich frontach. I tylko na Westerplatte nie cofnęliśmy się o krok. Każdego dnia radio podawało komunikat: Westerplatte broni się jeszcze. To była cała nasza duma i całe zwycięstwo w chwilach klęski wrześniowej. Trzeciego dnia wojny naczelny wódz, marszałek Edward Rydz-Śmigły, w uznaniu bezprzykładnego bohaterstwa obrońców Westerplatte obiecał im za tę walkę Virtuti Militari dla każdego. Przegraliśmy wojnę z Niemcami, ale mieliśmy nasze Westerplatte.

Po 50 latach dowiadujemy się, że podobno legendarny komendant Westerplatte major Henryk Sucharski już drugiego dnia walki się załamał i nakazał wywiesić białą flagę. Że aby walczyć dalej, jego żołnierze musieli go przywiązać do łóżka, gdyż załamany, nieprzytomny ze strachu, toczył ustami pianę i odchodził od zmysłów. Że załamał się tak po śmierci swego ordynansa, strzelca Józefa Kity, z którym łączyło go podobno coś głębszego niż miłość do ojczyzny. Że prawdziwy obraz walki daleko odbiega od obrazu legendarnego, a w istocie Niemcy poza pierwszym dniem walki nie szturmowali więcej. Gdy siódmego dnia wojny podjęli drugi szturm, Polacy zdecydowali się poddać. Tym należy tłumaczyć względnie niewielkie straty obrońców – zginęło ich piętnastu, przy czym najmniej czterech zostało rozstrzelanych wobec próby dezercji. Że w istocie duchem walki i obrony był kpt. Franciszek Dąbrowski i  tylko honor oficerski kazał jemu i innym żołnierzom tak długo ukrywać prawdę. Podobno w filmowej, już prawdziwej opowieści o tym, co się wydarzyło na Westerplatte, żołnierze w poczuciu wielkiego oszustwa, którego stali się ofiarą, mają sikać na portret naczelnego wodza, co w pojmowaniu prawdy czasu i prawdy ekranu może się okazać przełomowe dla zrozumienia istoty cierpień, wahań i wyborów polskiego żołnierza.

Legenda sięgnęła bruku. I być może, wobec tych tzw. odkryć i sensacji oraz planów ekranizacji antylegendy Westerplatte, rzeczywiście przyszedł czas na ujawnienie tajemnicy Westerplatte. Tej prawdziwej, której szukali Niemcy po kapitulacji, kilka dni przesłuchując obrońców, i której przez 15 lat szukali Sowieci, bo, jak wiadomo, w 1945 r. w Gdyni-Orłowie przejęli dokumenty Westerplatte, a oddali je Polsce (pytanie, czy w całości) dopiero pod koniec lat 50.

Placówka straceńców

Polacy w roku 1939 nie wierzyli w wojnę. Jeśli w coś wierzyli, to w lokalny konflikt, w tzw. wojnę o Gdańsk. Już w marcu 1939 r. naczelne dowództwo powołało do istnienia tzw. grupę generała Stanisława Skwarczyńskiego, zwaną grupą interwencyjną, która w składzie dwóch dywizji piechoty i brygady kawalerii miała z Pomorza czuwać nad polskimi interesami w Gdańsku. W ostatnich dniach sierpnia 1939 r. do świadomości polskich strategów dotarło, że wojna, która nieuchronnie się zbliża, nie będzie wojną o Gdańsk, a siły niemieckie zaatakują na całej długości granic. 26 sierpnia wobec groźby odcięcia podjęto decyzję o wycofaniu z Pomorza grupy Skwarczyńskiego, a tym samym o  rezygnacji z wojny o Gdańsk. Dla Westerplatte był to wyrok śmierci, i  to w rozumieniu dosłownym. Wojskowa Składnica Tranzytowa i jej załoga zostały spisane na straty. Podobnie zresztą jak inne polskie instytucje w  Gdańsku, by wspomnieć Pocztę Polską. O ile przyszłych obrońców poczty nikt nie uprzedził, że zostali złożeni w ofierze, o tyle na Westerplatte ppłk Wincenty Sobociński z Wydziału Wojskowego Komisariatu Generalnego RP w Gdańsku, w istocie wysoki oficer Oddziału II, zdołał uprzedzić mjr. Sucharskiego, że nie może liczyć na pomoc. Mieli się bronić sześć godzin. Gdyby się udało dłużej, choćby 12 godzin, byłoby wspaniale. Ale i Sobociński, i Sucharski wiedzieli, że to niemożliwe. Obaj mieli też świadomość, jaki kaliber miały działa pancernika „Schleswig- Holstein", i wystarczające doświadczenie, by rozumieć, że Westerplatte jest pozbawione środków do walki i obrony. Może i musi zginąć.

O tym, że jest to placówka straceńcza, wiedział każdy żołnierz i oficer na Westerplatte. Przysyłano tu wyłącznie kawalerów. Tylko Leon Pająk dostał zezwolenie na ślub w sierpniu, ale dlatego, że należał do tzw. kadry wymiennej i we wrześniu miał opuścić składnicę. Por. Kręgielski zanotował we wspomnieniach dialog z ppłk. Sobocińskim 31 sierpnia 1939 r.: „Słuchaj, mały, mówię z tobą jak z oficerem i mężczyzną – mała nadzieja na uratowanie życia. Bijecie się o honor żołnierski i polski Gdańsk". Ppłk Sobociński poprosił go o adres matki, by się nią potem zaopiekować. Wystarczy sięgnąć po jakiekolwiek wspomnienie z Westerplatte, czy to oficera, czy żołnierza, by ujrzeć ową psychozę śmierci. W dniach walki, gdy spierano się o to, czy kapitulować, kpt. Dąbrowski czy por. Grodecki argumentowali, że lepiej zginąć w walce niż przed plutonem egzekucyjnym.

Każdy, kto cokolwiek wiedział o wojnie, rozumiał dysproporcję sił i miał świadomość braku środków obrony, pojmował, że pozostawiono ich tutaj po to, by ich ofiara życia na placówce gwarantowanej przez Ligę Narodów i społeczność międzynarodową wstrząsnęła światem i przedstawiła niemiecką agresję jako napad bandycki, ludobójczy, nieliczący się z prawem. Czy Niemcy rozszyfrowali polskie nadzieje na ich kompromitację i czy tym właśnie należy tłumaczyć ich zwlekanie ze szturmem?

Po szturmie 1 września tak naprawdę zaatakowali dopiero 7 września, ale wówczas załoga Westerplatte skapitulowała. Znamienny, świadczący o polskiej próbie skompromitowania Niemców był nekrolog opublikowany 10 września w „Kurierze Warszawskim". Na pierwszej stronie w czarnej ramce opublikowano nekrolog obrońców Westerplatte: „Cześć pamięci bohaterów Westerplatte. W ósmym dniu wojny polsko-niemieckiej, dnia ósmego września roku bieżącego, o godzinie 11 minut 40 przed południem, po niesłychanie bohaterskiej walce zginęli na posterunku śmiercią walecznych ostatni z załogi na Westerplatte w obronie polskiego Bałtyku”. Mieli zginąć, a więc medialnie zginęli. Świat mógł załamać ręce. I tylko w kontekście psychozy śmierci i ofiary, jakiej od nich oczekiwano, wydaje się, że należy analizować to, co się zdarzyło na Westerplatte. Rzeczywiście, wieczorem drugiego dnia walki, po potwornym nalocie 46 niemieckich sztukasów, mjr Sucharski nakazał spalenie szyfrów i kodów, by nie wpadły w niemieckie ręce, a następnie bez uzgodnienia z kimkolwiek – wywieszenie białej flagi.

Bohater Sucharski

Nic w żołnierskim życiorysie Sucharskiego nie wskazuje na jakikolwiek moment załamania, kryzysu psychicznego czy tchórzostwa. Order Virtuti Militari i dwukrotny Krzyż Walecznych przyznano mu za brawurowy atak na Połonicę-Bogdanówkę, który rozpoczął polską ofensywę 30 sierpnia 1920 r. Po 19 latach dzielących go od owego dnia chwały jego zapiski prowadzone w kalendarzyku na Westerplatte są lakoniczne, logiczne i jasne: „godz. 17.30 atak lotniczy do 18.15 (bomby do 500 kg i zapalające). Zniszczenie wartowni numer 5. Zginął Petzelt, zginęło 6 (Kita). Zniszczenie koszar. Spalanie dokumentów. Reorganizacja obsady. Odtworzenie łączności. W nocy odparcie wypadów. W nocy zginął kpr. Krzak. Przy bombardowaniu zginął ranny Ziemba (…). 3 IX Na Westerplatte względny spokój". Ani słowa o dramatycznych zdarzeniach nocy, o jakimś załamaniu, o przywiązaniu do łóżka i wkładaniu między zęby deszczułki. Sucharski napisał tyle, ile należało napisać. Bo czy mógł napisać, że nie podporządkowano się jego rozkazom, że zdjęto białą flagę, że dostał ataku szału wobec takiej niesubordynacji, a po kilku godzinach, nie chcąc komplikować i tak dramatycznej sytuacji, machnął ręką na to, co się wydarzyło. Tak musiało być, skoro nadal dowodził, swobodnie się poruszał  między wartowniami, rozmawiał z żołnierzami, wydawał rozkazy. Każdy, kto próbował poznać jego żołnierską drogę i  niełatwy chłopski charakter, wie, że Sucharski, któremu, jak pisał Sienkiewicz, Bóg dał mizerną postać, a nawet bardzo mizerną, miał opinię człowieka nerwowego, łatwo dającego się wyprowadzić z  równowagi, bardzo czułego na punkcie honoru i godności oficera. Zapewne musiał głęboko przeżyć „bunt” swoich oficerów, a jednocześnie rozumieć, że w tych szczególnych warunkach, kiedy wisiała nad nimi groźba śmierci, nie ma moralnego prawa do zwykłego rozkazywania. Że  powinien podjąć próbę przekonania tych, którzy czuli inaczej niż on. I przekonywał. Odnotowano kilka poważnych wymian zdań, co robić dalej. Jedni byli za walką, póki wystarczy sił i amunicji, drudzy za kapitulacją, by dalej służyć ojczyźnie.

Każdy, kto próbuje zrozumieć, co się wówczas wydarzyło, musi pamiętać, że walka polegała tam głównie na ukryciu się w wartowni, zakopaniu w ziemi z nadzieją, że pocisk – z pancernika, niemieckiego działa czy z samolotu – padnie daleko. Musi pamiętać, że dowodzenie polegało na wysyłaniu ludzi w celu naprawy ciągle rwącej się łączności i pocieszaniu młodych chłopaków, którzy siwieli w wizgu bomb.

Spór o to, kto dowodził, wydaje się tym bardziej bezprzedmiotowy, że o kapitulacji placówki 7 września zdecydował Sucharski – bez jakichkolwiek sprzeciwów podjął rozmowy kapitulacyjne z Niemcami. W polskiej najnowszej historii jest dość materiału, by zrozumieć, co spotykało złych i  nieudolnych dowódców. Dość jest danych, by pojąć, że Sucharski do takich się nie zaliczał. W relacjach z godzin poprzedzających kapitulację mowa jest o obu dowódcach placówki na Westerplatte: komendancie majorze Henryku Sucharskim i dowódcy liniowym kpt. Franciszku Dąbrowskim. Szli objęci w geście przyjaźni i zgody. Być może się kłócili, może w momentach walki i śmierci skakali sobie do oczu. Ale to oni dwaj stali się głównymi bohaterami tej najpiękniejszej legendy polskiej historii. Stała się ona legendą życia, a nie legendą śmierci polskiego żołnierza. I legendą czynu, gdyż, jak w czerwcu 1987 r. powiedział do młodzieży na Westerplatte Jan Paweł II, „każdy ma w życiu jakieś swoje Westerplatte, jakiś wymiar zadań, które trzeba podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić". I może to jest właśnie cała tajemnica Westerplatte.

Więcej możesz przeczytać w 39/2008 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.