Kapelusz ze skóry

Dodano:   /  Zmieniono: 
Miłosne dramaty, powroty i rozstania były dla Malinowskiego pożywką do zachwytu nad własną uczuciowością. Mężczyźni to lubią


Mężczyźni i ich muzy. Temat atrakcyjny literacko, osadzony w prozie życia wyraźnie traci na politurze. Przekonała się o tym niejedna muza - i skromna kuchareczka, i rozpasana femme fatale, która - gdy świat zazdrościł jej wpływu na mistrza - nocami prała jego niewymowne. Przy czym chętnych do "opierania" nigdy nie brakowało.
Z dużą przyjemnością przebrnęłam, choć to kilkaset stron zapisanych drobnym makiem, przez "Dziennik w ścisłym znaczeniu tego wyrazu" Bronisława Malinowskiego. Nie żyje od sześćdziesięciu lat, ale do dziś zajmuje królewskie miejsce w światowej antropologii. Na kulturoznawstwie, które studiowałam, był dla nas, na równi z Ruth Benedict, postacią kultową. Ona dała nam wzory kultury, a on rozpalił wyobraźnię Wyspami Trobrianda. Nie tylko zgłębiał życie dzikich, ale i własnemu ego przyglądał się ze wszystkich stron. Wystarczy zajrzeć do "Dziennika", aby dostrzec, że to, co poza antropologią równie w nim interesujące, to jego związki z kobietami. Wiele w nich erotyzmu, zmysłowych wyznań, lecz nic z dulszczyzny, tak charakterystycznej dla ówczesnej obyczajowości. Malinowski to naukowy śledczy, ale i mężczyzna, który w relacjach z kobietami przypomina neurastenicznych bohaterów książek Manueli Gretkowskiej.
Zakochiwał się na śmierć i życie. Najczęściej w kobietach uwikłanych w związki z innymi mężczyznami, co rodzi podejrzenie, że bał się kobiet wolnych. Miłosne dramaty, powroty i rozstania były dla niego pożywką do zachwytu nad własną uczuciowością. Mężczyźni to lubią. "Nie mogę jej kochać tylko zmysłami, w kobiecie, która mi daje rozkosz, muszę widzieć też i duszę" - notował Malinowski w wieku lat 25. Gdy górę nad platonicznym uczuciem brały fizyczne żądze, mitygował się słowami: "a cóż u diabła, ażebym dla skrupułów nie potrafił kobiety zerżnąć". O co chodzi? O gorączkowe poszukiwanie muzy: "potrzebuję kobiety z talentem, ażeby się przez nią przeżywać". Egoistyczne, ale i szczere.
"Szukam wiecznej kobiecości, w kobiecie, wartości indywidualnych. Powinieneś, w imię tego, sam pracować nad sobą, by móc zapłacić wartością za wartość. Wszak wszystko inne jest fikcją. Na dnie tkwi pewna nieufność w istnienie takiej wartości. Strach przed wzięciem na serio życia, kobiety, charakterystyczne tchórzostwo" - łaja sam siebie Malinowski. I gdy postanawia się poprawić, całą sprawę psuje kapelusz ze skóry, "w którym Ż. nie jest do twarzy". Mimo to następnego dnia Malinowski notuje: "Kocham ją bardzo i pogodnie. I czuję pewność, że będzie kiedyś moją. Jestem tego tak pewny, że tu i ówdzie zaczynają się sceptyczne reakcje, czy aby to jest to...". Kiedyś będzie moją... Czy to nie ulubiona i dla współczesnych młodzieńców postawa ť la Piotruś Pan? Kiedyś, byle nie dziś... Gdy więc mija kolejnych sześć dni, Malinowski z rozbrajającą szczerością zapisuje: "co do Ż., to stanowczo moje uczucia do niej przytępiały; wczoraj mocno patrzyłem na tamtą tłuściutką damę; i quasi-flirt z Janczewską". Następne dwa tygodnie i kolejna notatka: "Na dworcu Ż. jakaś dziwna, w małym kapeluszu i w grubym futrze". Biedna Ż. Czyżby nie wiedziała, że mężczyźni też są estetami? Malinowski szamocze się z własnym gustem, aby już za parę dni dodać: "jeszcze mam chwile niepewności, chwile, a może; chwile, w których bym pragnął, żeby ona do mnie jeszcze wróciła - choćby na to, ażebym ja mógł odejść z gestem. Te rzeczy powinno się bewzględnie wypalać". To chyba oczywiste, że muza jest po to, aby w końcowym rozliczeniu mistrz był górą.
Jest kwiecień. Malinowski ma trzydzieści lat: "Ciągła walka z kobietą niewidzialną, nieobecną, nieuchwytną, ale paraliżująca we mnie prawdziwą zdolność, radość życia, stwarzająca jakąś pustkę, która mnie wciąż absorbuje, przepaść, która mnie wciąż pociąga, siła nicości. Wyraźnie rozumiem teraz, dlaczego kobieta jest symbolem zła, zniszczenia, podkopania dla mężczyzny. To jest walka o niezależność; walka między człowiekiem naprawdę twórczym, a spokojnym członkiem stada".
Koniec więc z Ż. Jej miejsce zajmuje T. Po dwóch miesiącach Malinowski zapisuje: "Mam jakąś wyidealizowaną Tośkę, dobrą, mądrą, kochającą prawdziwie i głęboko kobiecą, do której wszystkie moje instynkty erotyczne i, znacznie silniej teraz, rodzinne mnie pchają. Czuję, że ona jest uzupełnieniem mnie doskonałym, że jest jedynym wcieleniem moich tęsknot za ustalonym stosunkiem do kobiety". Niestety, Tośka nie kocha pana profesora. Czas się więc żenić.
W zeszycie triobrandzkim, zapisanym między październikiem 1917 a lipcem 1918 r., postacią centralną w życiu sercowym badacza staje się Elsie Masson, przyszła żona. Nazywa ją "Złotkiem" i narzeka: "Ile czasu zmarnowałem na pół miłość i dlatego parę gwałtownych popędów kurwiarskich tłumię poczuciem i uświadomieniem, że to do niczego nie prowadzi, że nawet gdybym miał tamte kobiety pod takimi warunkami, toby było tylko chlapaniem się w błocie (onania, kurwiarstwo) itp.".
W połowie kwietnia Malinowski pisze: "Myślę o Polsce; o kobiecie polskiej; po raz pierwszy głęboki żal, że E.R.M. nie jest Polką. Ale myśl, że być może nie jestem z nią ostatecznie zaręczony, odrzucam". E.R.M. została jego żoną, chociaż nie ostatnią. Bo przecież, jak przekonywał Henry Fielding, "muzom, jak roślinie można przycinać zbyteczne pędy, ale nie można tego robić siekierą".
Więcej możesz przeczytać w 37/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.