Królowa sceny

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z NINĄ ANDRYCZ
Małgorzata Domagalik: - Catherine Deneuve to mężczyzna, jakim chciałbym być - wyznał kiedyś Gerarde Depardieu. Sądzę,że mógłby to samo powiedzieć o pani...
Nina Andrycz: - Nie lubię Gerarda Depardieu i w związku z tym nie interesuje mnie jego sąd o kobietach.
- Czy jednak jego słowa nie są dowodem na to, że mężczyzna jest ciągle postrzegany przez to, co robi, a kobieta przez to, kim jest?
- Jeśli kocham swoją pracę i dobrze ją wykonuję, to co ma do rzeczy moja płeć? I to czy jestem blondynką, rudą, czy piegowatą?
- Konsekwencja w tym, co pani całe życie robi, i poglądy, które pani wypowiada, sprawiają, że śmiało można panią nazwać feminizującą pracoholiczką.
- Tyle że u nas feminizm jest błędnie interpretowany. U nas ludzie myślą, że feministka to obrzydliwa baba z wąsami, na którą nie spojrzy żaden mężczyzna. Na mnie spojrzało dużo roczników, więc z tym moim feminizmem ostrożnie, żeby mi nie dawać tej śmiesznej szufladki. Noszę amerykańskie i francuskie staniki i uważam, że na ich paleniu sprawa nie polega. Natomiast polega na tym, że jeśli mówię, że kocham swoją pracę, to bez względu na ustrój - najczarniejsze czasy komunizmu czy pseudoidylliczne czasy demokracji - nikt na świecie nie może mi powiedzieć: siedź w domu i sprzątaj. Kiedy nie pracuję, popadam w melancholię.
- Żyjemy w czasach, gdy nawet mężczyźni pytani o wiek wahają się i nie są pewni, czy kobieta chce być traktowana jak dama, czy jak kumpel, którego się klepie po łopatce.
- Żeby to po łopatce. Widziałam pana, który publicznie poklepał swoją towarzyszkę poniżej pleców. A ona nie protestowała.
- Mężczyźni boją się takich kobiet jak pani, które - i tu porównanie przenoszę na grunt teatralny - "grają królowe i Hitlera w spódnicy, chodzą raz w atłasowych kreacjach, a raz na krzywych nogach".
- Kobietę za to, że ma tyle twarzy, trzeba kochać. Kiedyś jakiś dziennikarz zapytał mnie jadowicie, czy dostawałam te wszystkie role, bo byłam żoną premiera. Otóż nie. Zaczęłam grać jako dwudziestoletnia aktorka w roli królewny Regany, partnerując królowi Learowi, którego grał król aktorów, Józef Węgrzyn, a król reżyserów, Leon Schiller, inscenizował. Wówczas włożono mi koronę królewską na głowę i tak już zostało. Zresztą tu nie o koronę na głowie chodziło, lecz o to, że grałam potężne osobowości.
- W którym momencie zdecydowała się pani na zmianę emploi?
- Kiedy na liczniku wybiło mi pięćdziesiąt kilka lat. Miałam piękne wymiary, dobrą wagę, ale popatrzyłam pewnego wieczoru w łazience w lustro i powiedziałam sobie: moja Nino, a teraz zmienimy emploi. Moja matka tak się przeraziła, że nigdy na Dulską nie poszła, a ona miała ogromne powodzenie. Grałam ją na szatana w spódnicy, którego Feliks nie zaspokaja seksualnie. Grałam ją dłużej niż pani ĺwiklińska. Nie można zawsze być amantką, heroiną walczącą, czasem trzeba zagrać kobietę, która przegrała życie, która kocha, a nie jest kochana. Żonę, widzącą wielką osobowość w mężu durniu i mitomanie. Trzeba się zmieniać.
- A mimo to zdarza się pani usłyszeć w sklepie: a co to, dzisiaj królowa bierze tylko pęczek rzodkiewek?
- Bo się odchudzam - odpowiadam.
- Betty Davis, wielka amerykańska aktorka, twierdziła, że jedyną arystokracją Ameryki są aktorzy i że w związku z tym są jedynymi wzorcami do naśladowania.
- I u nas tak było swego czasu, ale niestety w naszym środowisku zaistniała sytuacja dramatyczna. Utraciliśmy wspólne kryteria oceniania wielowiekowej sztuki teatru. Dziś aktorzy oceniają się tylko według ilości szmalu, który zarobią. Odrzuciłam właśnie rolę w "Trędowatej". Rolę dobrze płatną.
- Czy aktorstwo powinno przerastać w jakimś sensie życie?
- Kiedy kończyliśmy szkołę, byliśmy przygotowywani do pełnienia misji. Jedni traktowali to bardzo serio, inni mniej. Ale za każdym razem chodziło o to, co Niemcy nazywają Kulturträger. Proszę sobie przypomnieć, że Osterwa nie zmuszany przez państwo komunistyczne, z własnej woli jeździł po dziurach niesamowitych i grał Księcia Niezłomnego. Spełniał misję. My teraz schodzimy na psy, bo państwo się nami nie opiekuje. Nie mówię o tym, że państwo powinno dotować tingel-tangle i striptizy - miejmy nadzieję, że te same się utrzymają. Natomiast teatr musi być dotowany i tak się mają rzeczy we Francji i w Rosji.
- A jednak zawód aktora stracił swój mesjański magnetyzm. Także motywy zostania aktorem się zmieniły?
- Dziewczyna, która kończy szkołę, myśli: żeby tylko ktoś mnie zauważył, żebym dobrze wyszła za mąż. Ona nie przypuszcza, że wpłynie na czyjąś mentalność. Kiedy grałam św. Joannę, miałam wrażenie, że wpływam na myślenie ludzi, a to jest największe szczęście dla aktora.
- W tym zawodzie - według pani - nie ma przyjaźni, są tylko sojusze?
- Sojusze, które bardzo rzadko dotyczą wspólnego widzenia teatru. Ale to się już chyba skończyło od śmierci Dziunia Wiercińskiego. Teraz jest taka wódczano-zarobkowo-plotkarsko-towarzyska klika. Nigdy nie należałam do żadnej z nich. Nienawidzę klikarstwa. Taką mnie już Pan Bóg stworzył.
- Aktorki i politycy to całkiem spory rozdział w historii świata...
- Bo to są istoty publiczne, uprawiające zawód wymagający złapania kontaktu z żywym człowiekiem, którego chce się do czegoś przekonać. Na tym polega pokrewieństwo tych zawodów. Pewien polityk, który mnie polubił czy nawet pokochał, mawia: "dzisiaj miałem i szmerek, i brawko". To takie aktorskie szmirowate określenia na stopień powodzenia.
- Czy pani profesja przydawała się w byciu premierową?
- Wiedziałam, z kim o czym mówić. Kiedy pojechaliśmy do Chin, Mao już w duszy szykował się do rewolucji kulturalnej. Był strasznie zacięty i z nikim nie rozmawiał. Odezwałam się więc, że uwielbiam starochińskiego filozofa Lao Tse. Na to on podniósł powieki, które były z kamienia, i powiedział: "To mój ulubiony poeta". Wiedziałam o tym wcześniej. Cały wieczór rozmawialiśmy o filozofii chińskiej. Podarował mi białe gronostaje. Przed przyjazdem do Indii obkułam się z jogi. A gdy pojechałam do Związku Radzieckiego, zaimponowałam swoją znajomością języka rosyjskiego. W tym języku kończyłam szkołę podstawową, bo na moje nieszczęście znalazłam się w dzieciństwie w Związku Radzieckim w trakcie wojny domowej.
- Kiedy przestaje się być żoną premiera, to i kariera może nagle się zachwiać.
- Och, gdybym nazajutrz rozłożyła się w jakiejś roli, na pewno szybko bym się nie pozbierała! Kiedy przestałam być premierową, zaczęłam drukować wiersze. Bo przecież nie mogłam, będąc jeszcze żoną człowieka, który mnie bardzo kochał i to nie tylko on zepsuł małżeństwo, drukować wierszy o miłości do innego pana. Z przeszłości.
- Zaczyna pani właśnie próby w Teatrze Polskim?
- Sztuka ma tytuł dobry, bo krótki - "Lustro". Napisało ją dwoje ludzi: wybitny reżyser filmowy Andrzej Kondratiuk i ja. Są to dzieje pięknej aktorki na krawędzi wieku, która wie, że trzeba zmienić emploi. Niespodziewanie nad polskim morzem spotyka biznesmena, który tak naprawdę jest diabłem. Reżyseruje Tomasz Zygadło.
- Ulubione zdanie, jakie pani lubi przywoływać?
- "Nie wierzę w Boga, ale takim znowu ateistą to ja nie jestem". Albert Camus.
- Czy udało się pani wypowiedzieć na scenie słowa, które dla pani jako człowieka są najistotniejsze?
- Strasznie mi się podobało to, co mówiłam w "Świętej Joannie": "Prawda była w moich głosach, a wy, sędziowie, wy nie jesteście godni, abym pośród was żyła".

Więcej możesz przeczytać w 19/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.