Sprawa Anody

Dodano:   /  Zmieniono: 
Na pozór wszystko jest w porządku. Porucznik Jan Rodowicz ps. Anoda, jeden z najpiękniejszych „kamieni przez Boga rzuconych na szaniec”, ma w Warszawie ulicę, jego imię przyjmują kolejne drużyny harcerskie. W rocznicę jego tragicznej śmierci w warszawskich kościołach odprawiane są msze, a w placówkach muzealnych odbywają się wystawy i okolicznościowe imprezy. Zdawałoby się, że polska, niepodległa, wolna już pamięć czci swojego bohatera tak, jak najlepiej potrafi. A jednak sprawę Anody trzeba uznać za naszą wielką porażkę.

Bo jak zrozumieć, że dysponując intelektualnym i naukowym aparatem państwa i aparatem sprawiedliwości, nie zdołaliśmy wyjaśnić, jak i dlaczego zginął Anoda? Że nie potrafiliśmy sformułować choćby aktu oskarżenia wobec jego żyjących oprawców?

Anodę aresztowano 24 grudnia, w Wigilię 1948 r. Jego koledzy z batalionu Zośka byli przekonani, że z błahego powodu. Nikt się w związku z tym aresztowaniem nie ukrywał ani nie uciekał.

Janek Rodowicz był studentem II roku architektury Politechniki Warszawskiej. Cudem wylizał się z ciężkich ran odniesionych w powstaniu. Nie stracił ręki, którą lekarze chcieli mu amputować. Na politechnikę przychodzili młodzi ludzie, by zobaczyć Anodę – tego spod Arsenału, który butelkami z benzyną zdołał zatrzymać więźniarkę przewożącą Janka Bytnara – Rudego. Tego Anodę spod Celestynowa, z akcji pod Sieczychami czy pod Rogoźnem. Był legendą „Kamieni na szaniec", najgłośniejszej okupacyjnej książki Aleksandra Kamińskiego. I był legendą powstania. Opowiadano cuda o jego odwadze i dokonaniach. O Virtuti Militari i Krzyżach Walecznych. O Woli, Starówce, Czerniakowie, o przeprawie przez Wisłę. Dlaczego ktoś taki miałby być aresztowany?

Płk Wiktor Herer, oficer bezpieki, który nakazał aresztowanie Rodowicza, twierdził, że nastąpiło to w związku z wybuchem w pałacyku belwederskim 22 grudnia 1948 r. W tej głośnej wówczas sprawie, przykładzie stalinowskiej paranoi, aresztowano kilkuset Bogu ducha winnych ludzi. Oto w pałacyku, który przeznaczono na mieszkanie Zofii Dzierżyńskiej, wdowy po Feliksie Edmundowiczu, przybyłej z Moskwy na zjazd zjednoczeniowy partii, wybuchł bojler z gorącą wodą. Władze obawiały się, że Dzierżyńska uzna to za zamach na swoje cenne życie. Aresztowano i skazano dziesiątki ludzi na długoletnie więzienie. Biorących udział w kupnie bojlera na ziemiach odzyskanych, w jego transport czy montaż.

Dlaczego aresztowano Anodę? Według Herera, chciał on w ten sposób (aresztując) ocalić Rodowicza przed nieuchronnym aresztowaniem przez Różańskiego, Fejgina czy Humera, bezwzględnych oficerów wydziału śledczego. Jeśli uwierzyć tej argumentacji, szefostwo Departamentu V Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, odpowiadającego za sprawy kultury, cenzury czy prasy (płk Luna Brystigerowa i mjr Herer), pełne szacunku dla Anody, polskiego bohatera, postanowili tą drogą uchronić go od tortur, śmierci i innych nieprzyjemności. Według kolegów z Zośki, którzy przez lata próbowali ustalić powody zainteresowania Anodą departamentu Brystigerowej, najprawdopodobniejszą przyczyną aresztowania Rodowicza była sprawa szczura na politechnice. Podczas prac porządkowych w gmachu głównym ktoś spuścił na sznurku z drugiego piętra zdechłego szczura i machając nim przed głową córki prezydenta Bieruta, Krystyny, wykrzykiwał obraźliwe hasła, w rodzaju „Bierut do roboty…!". Nikt nie złapał Anody za rękę, ale dla miejscowych kapusiów nie ulegało kwestii, że za sprawą musiał się kryć właśnie on – jako element nieprzyjazny władzy ludowej. Zośkowcy podejrzewali, że Bierutówna poskarżyła się ojcu, a ten przez Brystigerową uruchomił MBP.

Analiza dokumentów śledztwa niewiele wyjaśnia. W dniu aresztowania Jan Rodowicz był przez por. MBP Bolesława Cykałę pytany tylko o to, kiedy był w Polsce Jerzy Białous ps. Jerzy i kiedy Rodowicz widział go po raz ostatni. Anoda spokojnie odpowiadał, że wiosną 1946 r., a może 1947 r., nie prostując, że dowódca wojskowy Grup Szturmowych Szarych Szeregów, a następnie OS Jerzy Kedywu KG AK, por. Białous, miał na imię Ryszard. Podobnie przesłuchanie ojca Anody, prof. Kazimierza Rodowicza, zmierzało wyłącznie do ustalenia źródła pochodzenia dolarów znalezionych podczas rewizji u Rodowiczów i wyjaśnienia, czy Jan Rodowicz zajmował się wymianą walut na czarnym rynku.

Powody aresztowania stały się oczywiste kilka dni później, gdy 3 stycznia aresztowano kolejnych żołnierzy Zośki z por. Henrykiem Kozłowskim ps. Kmita. A 13 stycznia aresztowania objęły już dziesiątki, a nawet setki AK-owców. 10 lutego 1949 r., podczas 54. posiedzenia Sejmu, minister bezpieczeństwa publicznego Stanisław Radkiewicz powiadomił posłów i naród, że wśród AK-owców, „którzy w przytłaczającej większości potrafili włączyć się do wspólnej pracy z pożytkiem dla siebie i kraju, znalazła się jednak garstka takich, którzy w podstępny sposób wykorzystali wielkoduszność demokracji ludowej, zawiedli zaufanie (...) i wznowili dywersyjną robotę, skierowaną przeciwko Polsce".

Tego przemówienia, którego miał najpewniej być bohaterem, Anoda już nie usłyszał. 7 stycznia, w śledztwie, które dotychczas przebiegało w miarę „przyjaźnie", pojawił się nieoczekiwany akcent. Oto major Wiktor Herer zapytał o zamach żołnierzy Zośki na gen. Masłowa. Chodziło o sprawę z sierpnia 1945 r., gdy grupa tzw. II konspiracji z Kmitą i Anodą na czele podjęła próbę wzięcia jako zakładnika sowieckiego generała, by zaproponować bezpiece jego wymianę na płk. Jana Mazurkiewicza – Radosława, więzionego na Mokotowie. Do zamachu nie doszło, bo szofer Masłowa zdołał na szosie konstancińskiej ominąć polskie auta i się oddalić. Kmita nie dał rozkazu strzelania i całe zdarzenie miało charakter incydentu drogowego. Ot, ktoś nieostrożnie zajechał drogę. Rosjanie o próbie zamachu nie meldowali. Chłopcy od Kmity i Anody postanowili milczeć, tym bardziej że po powrocie z akcji zastali odwołujący ją spóźniony rozkaz płk. Józefa Rybickiego – Macieja. Milczeli trzy lata, by nagle ta historia pojawiła się w akcie oskarżenia.

Co się zdarzyło 7 stycznia 1948 r. w gmachu MBP przy Koszykowej? Jak się wydaje, Anoda pojął, że zarzut zamachu na sowieckiego generała grozi mu wyrokiem śmierci i że w oddziale był konfident bezpieki. Zrozumiał też, że władza ludowa nie ma zamiaru tolerować jego działalności w środowisku Zośki. Akcji samopomocy, pomocy rodzinom poległych kolegów. Albo wielkiej akcji ekshumacyjnej, w której wyniku powstało brzozowe sanktuarium na Powązkach (to także dzieło Anody). Wreszcie, akcji gromadzenia dokumentów, wspomnień i relacji. Dla bezpieki to była antypaństwowa konspiracja.

Trudno rozstrzygać, kiedy Anoda zdecydował się na ucieczkę. Być może impulsem stało się to, że w pokoju, do którego poprowadził go por. Bronisław Klejna, było nieokratowane okno. Mieli tam poczekać, aż mjr Herer będzie się mógł zająć cennym więźniem. Po kilkunastu dniach spędzonych w budynku Anoda znał już jego rozkład. Wiedział, że ten pokój jest jednym z ostatnich w lewym skrzydle. A także, że w tej części posesja MBP sąsiaduje z posesją ambasady brytyjskiej. I to, że na granicy obu posesji, po stronie brytyjskiej, stoi parterowy budynek gospodarczy. Skok z czwartego piętra na jego dach mógł się stać skokiem do wolności.

Z relacji por. Klejny wynika, że gdy ten znalazł się w pokoju, został odepchnięty przez Rodowicza, który z ogromną siłą i szybkością wskoczył na parapet i odbił się do skoku. Nie rzucił się w dół, ale skoczył. Z relacji anonimowych pracowników MBP wynika, że zabrakło mu centymetrów, by trafić nogami na dach budynku po stronie brytyjskiej. Uderzył barkiem, wybijając go, a może łamiąc. Kiedy go prowadzili, szedł na własnych nogach. I tylko jęczał. Podobno wezwano lekarzy z ubeckiej przychodni. Podobno próbowano ratować Anodę. Nie znamy nazwiska lekarza ani dokumentu, który by to potwierdzał. Według niepoświadczonych opowieści lekarzy, którzy ponoć przeprowadzili w konspiracji sekcję zwłok, Jan Rodowicz został zakatowany. Miał zmiażdżoną klatkę piersiową – tak jak gdyby ktoś go zadeptał.

Na początku lat 90. prokuratura podjęła próbę wyjaśnienia, co się stało naprawdę i kto ponosi za to odpowiedzialność. Po latach badań, przesłuchań, po ekshumacji szczątków Rodowicza stwierdzono, że „w sprawie przeprowadzono wszystkie dowody, jakie były możliwe. Te dowody nie dają podstaw do przyjęcia, że do śmierci Jana Rodowicza doszło w wyniku przestępstwa". Można by zapytać, czy samo aresztowanie niewinnego człowieka z zamiarem represjonowania go za czyny niepopełnione nie jest przestępstwem. A jeśli już uznać za prawdziwą wersję o samobójstwie, to czy samobójstwo, do którego doprowadzono więźnia, nie jest zbrodnią.

Więcej możesz przeczytać w 5/2009 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.