Zwycięzcy igrzysk

Dodano:   /  Zmieniono: 
Aborygeni przypominają światu o swoim dramacie
To my jesteśmy panami tej ziemi. Czekamy na oddanie nam ziemi i tożsamości. Czekamy na przeprosiny i zadośćuczynienie" - deklarują rdzenni mieszkańcy Australii. Aborygeni korzystają z wizyt szefów państw, ostatnio Jacques'a Chiraca, i zbliżających się igrzysk w Sydney. Chcą zakłócić ich rozpoczęcie i przebieg. "Tak jak palimy waszą flagę, tak wykorzystamy każdą okazję, aby przypomnieć światu, że żyjemy. Chcemy też przypomnieć, co z nami zrobiliście" - zapowiadają.
Australijscy politycy proponują "dzień pojednania". Teraz, po dwustu latach, gdy Aborygenów jest nie więcej niż ćwierć miliona, gdy biała większość, nie tylko z prawicowej partii Jeden Naród, wciąż chce ich zepchnąć do rezerwatów? Wciąż dziesiątkowani są przez choroby, alkoholizm. Ponad połowa żyje z zasiłku dla bezrobotnych, pracujący otrzymują najniższą pensję. Średnio żyją aż o 23 lata krócej niż biali mieszkańcy Australii. Śmiertelność niemowląt w tej grupie jest trzykrotnie wyższa od średniej krajowej.
1988 był "rokiem przebudzenia". Gdy w dwusetną rocznicę przybycia do Australii admirała Arthura Philipa w pobliżu Sydney paradowały najpiękniejsze żaglowce świata, zatoka zasnuła się wiankami żałobnymi. Dla białych mieszkańców kraju był to dzień zwycięstwa, dzień przybycia, dla Aborygenów - dwusetna rocznica podboju. Dopiero w 1967 r. uzyskali obywatelstwo australijskie. Dopiero w 1984 r. przyznano im prawa wyborcze, a w 1994 r. przywrócono im prawo do gruntu.
Zabrano im 80 proc. powierzchni lądu, w tym obszary przeznaczane później na największe poligony jądrowe, ale także tereny złotonośne, eksploatowane dziś przez wielkie korporacje. Przez 200 lat spychani na ziemie bezludne i nieurodzajne (Australia Zachodnia, Queensland, Terytorium Północne), coraz częściej mówią o "straconym pokoleniu".
"Stracone pokolenie" to najciemniejsza karta historii Australii. Tysiące tubylców, dzieci urodzone przez aborygeńskie kobiety, a poczęte przez białych, najczęściej nie znanych im mężczyzn, siłą zabrano z domów rodzinnych i umieszczono w sierocińcach, misjach, białych rodzinach. W wielu domach przerażeni bliscy za pomocą węgla drzewnego i tłuszczu przyciemniali skórę dzieci tak, by nie brały ich pod uwagę "asymilacyjne komisje". Inne zabierano w nocy, pod nieobecność rodziców. Później miały zapomnieć, kim są, co potrafią, jak się nazywają, jakie obrzędy kultywowali ich przodkowie. Przymusowa polityka asymilacyjna rządu australijskiego prowadzona była jeszcze w latach 50. i 60. naszego stulecia.
Dopiero trzy lata przed końcem XX w. australijska komisja praw człowieka przyznała, że działania te były formą dyskryminacji rasowej i ludobójstwa, którego ofiary - ich liczbę szacuje się na 30-100 tys. - mają prawo do zadośćuczynienia. Ale jak oddać dzieciństwo wyrwanym z korzeniami?
Aborygeni nie są jedynym ginącym ludem współczesnego świata, choć ich protesty będą wkrótce najgłośniejsze. W ciszy zniknęły plemiona autochtonów na Tasmanii, Arawakowie na Antylach, Indianie Beothuk na Nowej Fundlandii. Niegdyś wielkie grupy etniczne zostały przesiedlone, zdziesiątkowane. Przenosiły się z miejsca na miejsce po zetknięciu się z poszukiwaczami złota, diamentów, ropy naftowej, musiały ustąpić miejsca szybom naftowym, budowniczym zapór i autostrad transkontynentalnych, buldożerom niszczącym skrawki tropikalnych lasów deszczowych. Degradacja drzew w Malezji spowodowała głód w plemieniu Penan na terytorium Sarawaku. "Nie ma kompromisu w obronie matki ziemi" - powtarzają ekolodzy i coraz częściej nie ograniczają się do obrony fauny i flory, umierających gatunków, zagrożonych terenów. Do ginących zaliczają społeczności nie przyjmujące świata spod znaku McDonald's, nie potrafiące się dostosować do szybko zmieniającego się środowiska.
Od początku XVI w. liczba Indian w Ameryce Północnej zmniejszyła się z 10 mln do 2 mln. Czarne Stopy, Mohawkowie, Czejenowie i Szoszoni bezskutecznie domagają się prawa do swoich - wolnych od wpływu kolonizatorów - miejsc, swoich bóstw, swoich przyzwyczajeń. W tej walce mają niewielkie szanse na zwycięstwo. W Gujanie zostało już zaledwie 8 tys. Indian Galibi, w Brazylii i Wenezueli - nie więcej niż 9 tys. Yanomami. Trwa eksterminacja ludów Hadzapi (Tanzania), Ratra, Bhilala, Tsara (Indie) oraz Kalinga (Filipiny).
Michel Barnier, były francuski minister środowiska, zwraca uwagę, że zagrożone wyginięciem ludy od naszej cywilizacji przejmowały najczęściej jedynie to, co negatywne (alkoholizm, lekceważenie słabszych członków grupy). Kolorowy telewizor i dystrybutory Coca-Coli, ustawiane w osadach w tropikalnych lasach od Amazonii po Indonezję, zastępowały lokalne obrzędy, szacunek dla pradziadów i ojców, wiarę w totemy i przeznaczenie. Nasza cywilizacja długo była obojętna na upadek kolejnych grup etnicznych. "Wspólnota międzynarodowa dopiero niedawno zrozumiała, że w kulturze ludzkiej istnieje również dziedzictwo, którego te grupy etniczne są integralną częścią, nawet jeśli wydają się mało znaczące z geograficznego czy kulturalnego punktu widzenia" - konstatuje Barnier w "Atlasie wielkich zagrożeń". Dopiero w 1982 r. ONZ uznała istnienie ludów autochtonicznych.
Igrzyska olimpijskie w Sydney już za kilka miesięcy przebiegną pod znakiem protestów rdzennych mieszkańców Australii. Aborygeni będą chyba największymi zwycięzcami tych zmagań. Jak ostrzegają, uczynią wszystko, by powiadomić świat, że jeszcze żyją, choć zabrano im ziemię, dzieciństwo, tożsamość.


Więcej możesz przeczytać w 21/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.