Biedabloki

Dodano:   /  Zmieniono: 
Stare, zniszczone kamienice i baraki, a także bloki z wielkiej płyty - w Warszawie, na Śląsku, w Łodzi, Wrocławiu, Gdańsku, Poznaniu czy Kielcach
Lepiące się od brudu ściany, schody grożące zawaleniem, cuchnące moczem klatki schodowe, przepełnione szamba. Wspólne ubikacje, a czasem jeszcze wygódki na podwórku. Bez łazienek, bez gazu, niekiedy bez prądu - wyłączonego, gdyż lokatorzy nie płacili rachunków. Polskie slumsy. Jedne mają 40 lat, inne sto. Niektóre rodziny żyją w slumsach od pięciu pokoleń - dziedzicząc biedę, bezrobocie, nieprzystosowanie, alkoholizm. Na początku lat 90. obliczono, że 35 proc. wszystkich budynków mieszkalnych w aglomeracji katowickiej wymaga natychmiastowych remontów, a jedną piątą należałoby jak najszybciej wyburzyć. Instytut Gospodarki Mieszkaniowej ocenia, że problem dotyczy prawie 800 tys. mieszkań budowanych przed wojną i w latach realnego socjalizmu, gdy obowiązywała technologia wielkiej płyty. W Załężu, starej dzielnicy Katowic, 40 proc. budynków liczących sobie od pięćdziesięciu do stu lat nigdy nie było naprawianych. Gdyńskie slumsy - tzw. Meksyk - już przed wojną trafiły do literatury opisującej ciemne strony miasta "z morza i marzeń". Meksyk nadal istnieje.

Getta z wielkiej płyty
W miastach niemal co trzecie mieszkanie było budowane w technologii wielkopłytowej. 30 proc. budynków miało poważne wady techniczne już w chwili ich zasiedlania. Dziś mieszkają w nich cztery miliony rodzin. - Profesor, robotnik, lekarz mieli mieszkać w tym samym miejscu, w podobnych warunkach. I mieszkali. Ale oprócz sąsiedztwa nic ich z sobą nie łączyło. Nie powstały wspólnoty, wręcz przeciwnie, nastąpiła atomizacja tych społeczności - mówi dr Janusz Erenc, socjolog, dyrektor Departamentu Polityki Społecznej Urzędu Marszałkowskiego Województwa Pomorskiego.
- Te osiedla pokazują, jak architektura wpływa na świadomość i tworzenie się więzi społecznych. W pięciokondygnacyjnych blokach, gdzie w jednej klatce schodowej znajduje się dziesięć mieszkań, ludzie się znają, wytwarzają się między nimi więzi sąsiedzkie. Na korytarzach pojawiają się tam kwiaty. A obok w jedenastokondygnacyjnym falowcu na jednej klatce schodowej znajduje się 110 mieszkań. Tu już nie ma więzi, ludzie są anonimowi. I właśnie te budynki są zdewastowane - tłumaczy Szczepan Baum, profesor Wydziału Architektury Politechniki Gdańskiej.
Anonimowość i brak więzi społecznych rodzą agresję. Znajduje ona ujście w tych samych formach na warszawskim Bemowie, gdańskim Przymorzu i Żabiance, wrocławskim "trójkącie bermudzkim" (Traugutta, Pułaskiego i Kościuszki). Alkohol, nocne śpiewy, tłuczenie butelek i lamp, wybijanie szyb. Czasem dla mocniejszych wrażeń albo z zemsty demoluje się lub podpala samochody. Na gdańskim osiedlu Wejhera nastolatek postraszył sąsiadkę płonącym kotem (oblanym benzyną i podpalonym). W Opolu na osiedlu spółdzielni ZWM przez dwa tygodnie grudnia młodzież z nudów zaklejała zamki w drzwiach do mieszkań klejem "Superglue". - Takie cechy form przestrzennych, jak brud i zaniedbanie, wpływają na wzrost prymitywnych i kryminogennych zachowań - konstatują architekci Nina Juzwa i Marek Winkler z Politechniki Śląskiej w Gliwicach.

Rewitalizacja
Ci, którzy mieszkają w slumsach, marzą o przeniesieniu się do bloku. Mieszkańcy bloków pragną z nich uciec, zanim staną się one gettami. To nie tylko polski problem. W 1965 r. rządzący w Szwecji socjaldemokraci ogłosili akcję pod nazwą "Program miliona". Przewidywano budowę miliona mieszkań dla przeciętnych Szwedów. Zbudowano 940 tys. tanich mieszkań. Tymczasem Szwedzi nie chcieli mieszkać w blokowiskach, więc stały się one gettami imigrantów, zwłaszcza kolorowych. Od połowy lat 80. kosztem znacznych nakładów te blokowiska są modernizowane. To cena, jaką płacą Szwedzi za nieudaną próbę inżynierii społecznej.
Szwedów na to stać, Niemców też. W zachodnich landach w blokach z wielkiej płyty mieszka co czterdziesty Niemiec, we wschodnich - co czwarty. Żeby powstrzymać ucieczkę mieszkańców blokowisk, od początku lat 90. w Berlinie są one gruntownie modernizowane. Modernizacja kosztowała ponad 3,5 mld marek, lecz przyczyniła się do zmniejszenia patologii.
W Polsce na podobne działania nie ma pieniędzy. We Wrocławiu, który realizuje program rewitalizacji zniszczonych kamienic, na czas remontu przenosi się ich lokatorów do lokali zastępczych. Po zakończeniu remontu najczęściej nie wracają do odnowionych budynków, zwłaszcza ci, którzy je dewastowali. Przekwaterowuje się ich do różnych dzielnic, żeby nie odtwarzać tej samej wspólnoty w innym miejscu. - Postmodernizm w USA rozpoczął się od wysadzenia w powietrze dwóch bloków mieszkalnych. To była najskuteczniejsza forma rozbicia kryminogennej struktury społecznej - przypomina prof. Baum.

Dobre i złe dzielnice
Przed dwoma laty Przedsiębiorstwo Rozwoju Warszawy Wars SA - we współpracy z zarządem gminy - zamówiło projekt architektoniczny "Nowa Praga", obejmujący słynny praski "trójkąt bermudzki", czyli okolice ulic Ząbkowskiej i Brzeskiej. - Chcieliśmy pokazać możliwości tych terenów, zainteresować nimi inwestorów - mówi Bogdan Kulczycki, architekt, który opracował projekt. - Można by powoli eksmitować dotychczasowych mieszkańców, odrestaurować stare kamienice, dobudować ciekawe "plomby" i stworzyć luksusową dzielnicę - jak w Wiedniu i Budapeszcie - opowiada Dariusz Rudnicki, szef holdingu Wars w czasach opracowywania projektu. Projekt powstał, gdy kończyła się kadencja poprzednich władz. Nowe nie były nim zainteresowane, więc powędrował na półkę.
Najbardziej przedsiębiorczy prezydenci i burmistrzowie miast oraz prezesi spółdzielni mieszkaniowych środków na zmianę wyglądu i struktury zagrożonych dzielnic i osiedli poszukują za granicą. Kiedy w stolicy ogłoszono konkurs na pilotażową modernizację osiedla z wielkiej płyty (z wykorzystaniem doświadczeń Berlina), zgłosiło się ponad 20 spółdzielni. Wybrano dwie: ursynowską Na skraju i spółdzielnię Wola z Bemowa. - Rewitalizacja zasobów mieszkaniowych to "uczłowieczenie" wielkiej płyty - tłumaczy Wojciech Król, prezes spółdzielni Na skraju. Do programu pilotażowego wybrano pięć budynków stojących w "pentagonie" przy ul. Kulczyńskiego. Realizacja programu miała się rozpocząć w maju, ale się opóźnia - nie wybrano jeszcze konkretnego projektu modernizacji.
Prof. Jan Węgleński, socjolog miasta z Uniwersytetu Warszawskiego, twierdzi jednak (w wywiadzie dla "Gazety Stołecznej"), że nie da się uniknąć podziału miasta na dobre i złe dzielnice. Prezydent Gdańska Paweł Adamowicz "postawił krzyżyk" na Przymorzu - osiedlu, które 40 lat temu było chlubą i dumą miasta. - Przymorze może się stać dzielnicą slumsów w samym centrum Trójmiasta - ostrzega Janusz Erenc. - Ze względu na skalę niezbędnych nakładów trudno nawet marzyć o rozwiązaniu tego problemu - mówi prof. Baum.
W Berlinie skuteczną metodą walki z dewastacją budynków i osiedli okazało się wciągnięcie przyszłych użytkowników obiektów w ich projektowanie i wykonywanie. Poczuli się odpowiedzialni za to, co sami stworzyli. Lokatorzy osiedla Ateńska na warszawskiej Saskiej Kępie mieszkali obok siebie przez 20 lat. Poznali się i stworzyli wspólnotę, gdy zaczęli walczyć w obronie osiedlowej zieleni. Mieszkańcy poznańskiego osiedla Rusa sami wystąpili z inicjatywą opracowania koncepcji jego zagospodarowania. Przygotował ją architekt Marian Urbański, także mieszkaniec tego osiedla. Wedle jego koncepcji, na osiedlu mają powstać miejsca rozrywki dla młodzieży oraz biurowce i pawilony handlowe. Osiedle zacznie żyć w dzień, przestanie być poznańską sypialnią.

Bomba społeczna
- Ludzie chcą mieszkać w środowisku społecznym o podobnych wartościach i wzorach kulturowych. A jeśli dojdą do wniosku, że w tej szkole lub dzielnicy ich dzieci nie znajdą dobrych wzorców, to jeśli tylko będą mogli, wyprowadzą się tam, gdzie te wzorce stanowią powszechnie obowiązującą normę - komentuje Janusz Erenc. Obok slumsów i coraz bardziej zdewastowanych blokowisk powstają więc luksusowe apartamentowce oraz zamknięte, ogrodzone i dobrze chronione osiedla. Dwa odrębne światy. Nie przenikają się nawzajem, choć mogą się znajdować tuż obok siebie - jak gdyńskie Bernadowo i Meksyk. Zupełnie jak w Brasilii, gdzie slumsy wdzierają się w centrum dzielnicy dyplomatycznej.
Przeciętnego Polaka nie stać na opuszczenie slumsów czy wyrwanie się z blokowisk. Dla spauperyzowanych środowisk inteligenckich mogą się one zatem stać dożywotnimi gettami. Jakkolwiek paradoksalnie to brzmi, Janusz Erenc twierdzi, że działa to na korzyść tych osiedli: - Pozostając w nich, przedstawiciele środowisk opiniotwórczych mogą powstrzymać proces ich przekształcania się w prawdziwe getta.
Na początku XX wieku nowojorski Harlem, obecnie dzielnicę murzyńskiej biedoty, zamieszkiwała biała klasa średnia. Na Zachodzie proces degradacji dzielnicy trwa 30-60 lat. Janusz Erenc szacuje, że w Polsce może to być ok. 30 lat. Ale przeciętny Amerykanin zmienia mieszkanie co pięć lat. Przeciętny Polak jest do swojego przywiązany bardziej niż pańszczyźniany chłop do ziemi. Jeśli nie uda się nam rozwiązać tego problemu, wyprodukujemy bombę społeczną, która zagrozi naszym dzieciom i wnukom. 

 
Więcej możesz przeczytać w 23/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.