Uniwersytet demokracji

Uniwersytet demokracji

Dodano:   /  Zmieniono: 
Wśród wielu kłamstw, jakie rozpowszechniała komunistyczna władza, ważne miejsce zajmowała propagandowa blaga o wielkim awansie edukacyjnym społeczeństwa
Wśród niebywałych osiągnięć socjalizmu jednym ciągiem wymieniano likwidację analfabetyzmu i rozwój szkolnictwa wyższego. Prawda była inna: pod koniec lat 80., czyli po 45 latach socjalizmu, szkolnictwo było w opłakanym stanie. W 1989 r. na polskich uczelniach studiowało 394 tys. osób - mieliśmy 102 studentów na 10 tys. mieszkańców. Dla porównania wskaźnik ten w Kanadzie wynosił prawie 700, w USA - 550, a w krajach Europy Zachodniej - od 300 (Niemcy, Portugalia) do 400 (Finlandia, Hiszpania, Irlandia, Norwegia).

Dzielni Polacy nie lubiący mydła
Co prawda niewielka liczba studentów w 1989 r. wynikała po części z niżu demograficznego. W latach "wyżowych" było jednak niewiele lepiej. W najlepszym 1975 r. mieliśmy 484 tys. studentów, co dawało wprawdzie nieco wyższy wskaźnik studiujących na 10 tys. mieszkańców (130), ale licząc tzw. współczynnik scholaryzacji, czyli odnosząc liczbę studiujących do liczebności odpowiednich roczników, tylko 10 proc. młodzieży objęto kształceniem wyższym (w Kanadzie i USA - 50-60 proc., a w Europie Zachodniej - 30-40 proc.).
Taki poziom kształcenia pozwala na dość jednoznaczną ocenę starego sporu na temat jakości polskiego społeczeństwa. A w tej kwestii zajmowane są dwa stanowiska. Wedle pierwszego, "My, Naród Polski" jesteśmy piękni, dzielni, mądrzy i wybrani. Przecież potrafiliśmy przez 150 lat zrobić sześć powstań (z pięciu z nich wyszliśmy jako moralni zwycięzcy), a ponadto "wydaliśmy" Kopernika, Chopina, Skłodowską-Curie, Bońka i Jana Pawła II. Wedle sądu przeciwstawnego, Polacy są niewykształceni, leniwi i zużywają najmniej mydła w Europie. Jeśli wierzyć statystyce, bliższy prawdy jest osąd drugi. Jak bowiem wykazał w grudniu 1988 r. narodowy spis powszechny, w Polsce mieszkało 1 837 485 osób z wyższym wykształceniem, co stanowiło 4,8 proc. ogółu ludności. Było ich niemal dokładnie tyle, ile osób bez wykształcenia podstawowego, zaś ponad 11 mln mieszkańców naszego kraju ukończyło jedynie podstawówkę. Na wsi wskaźniki były jeszcze gorsze. Aż dwie trzecie potencjalnego elektoratu PSL miało wykształcenie podstawowe.
Dzisiaj - w epoce komputerów, elektronicznie sterowanych aparatów do gotowania jajek na twardo oraz kwestionariuszy podatku VAT - wykształcenie na poziomie peerelowskiej szkoły podstawowej oznacza analfabetyzm.
I choć dyskusja z miłośnikami demokracji o tym, czy analfabeta może mieć prawo głosu, wydaje się - niestety - z góry przegrana, nie od rzeczy jest zwrócić uwagę na pewne konsekwencje tego stanu rzeczy. Wydaje się, że taka struktura wykształcenia wyborców musi prowadzić do innych decyzji niż podejmowane w Kanadzie, gdzie ponad 60 proc. dorosłych ma wyższe wykształcenie.

Polska myśl techniczna i TRSS
Powiedzieć, że uczyliśmy mało, oznacza jednak tylko część prawdy. Kształciliśmy także źle, w niewłaściwy sposób i na nieodpowiednich kierunkach, a w dodatku wypuszczaliśmy absolwentów o umiejętnościach nikomu niepotrzebnych. Przypomnijmy, że niemal trzecią część absolwentów "produkowały" studia zaoczne. Poza tym przez ostatnie 20 lat mieliśmy faktyczną nadprodukcję absolwentów najdroższych uczelni - artystycznych, ekonomicznych, inżynierskich i medycznych. Polska miała mniej więcej tylu inżynierów i ekonomistów, ile USA, a nasz wkład w światowy postęp techniczno-ekonomiczny ograniczył się do samochodu Syrenka, pralki Frania, najlepszego na świecie systemu dystrybucji kartkowej oraz Teorii Rozwiniętego Społeczeństwa Socjalistycznego (TRSS) prof. Chołaja.
Wszędzie na świecie w strukturze kształcenia wyższego dominują kierunki praktyczne, umożliwiające zdobycie potrzebnych gospodarce umiejętności fachowych. Na przykład 90 proc. absolwentów studiów ekonomicznych stanowią specjaliści od rachunkowości, bankowości, managementu, marketingu i reklamy (można ich wykształcić stosunkowo niedrogo i w ciągu trzech lat). Pozostałe 10 proc. to spece od teorii ekonomii, którzy studia takie odbywają po to, by zostać naukowcami, publicystami i komentatorami ekonomicznymi lub dla własnej przyjemności. W Polsce było odwrotnie: ok. 90 proc. studiowało teorię (głównie rozwiniętą teorię rozwiniętego społeczeństwa), a gdzieś po opłotkach akademii ekonomicznych błąkali się księgowi i finansiści.
Podane liczby oraz ocena jakości nauczania jednoznacznie pokazują, że pierwszym i podstawowym zadaniem nowożytnej Polski jest kształcenie. Trzeba uczyć dużo, dobrze, szybko, tanio i na najpotrzebniejszych kierunkach. Osiągnięcie takich celów gwarantować może rynek, czyli niewidzialna ręka, lub władza, czyli widzialny minister Handke. Z samego rynku zrezygnowaliśmy od razu. Potrzebuje on bowiem czasu, aby wyeliminować producentów kiepskich i skierować strumień popytu do najlepszych dostawców. Po drugie - rynek wymagałby powszechnej odpłatności za studia, a to jest przecież sprzeczne z zasadą sprawiedliwości. Po trzecie wreszcie - niewykształcone społeczeństwo polskie, wyłaniające niewykształconych swoich reprezentantów politycznych, nie mogło powierzyć losów narodu niewidzialnej ręce.

W każdej wsi - WSI
Dlatego znów w Polsce udało nam się skonstruować kwadratowe koło i system regulacji ruchu, w którym autobusy jeżdżą lewą stroną.
Utrzymaliśmy w miarę normalne studia na trzydziestu normalnych uczelniach, kształcących na w miarę europejskim poziomie. Na kierunkach tych - w miarę normalnie i za darmo - kształci się 150 tys. osób i jest to 15 proc. więcej niż za komuny. Dynamicznie natomiast rozwinęliśmy uczelnie mniejsze, budowane w latach 70. zgodnie z hasłem "w każdej wsi - WSI, a dodatkowo w Siedlcach - Wyższa Szkoła Pedagogiczno-Rolnicza". O poziomie kształcenia w tych wszechnicach lepiej nie mówić.
Nie można natomiast przemilczeć kwestii płatnych studiów zaocznych, na których liczba słuchaczy wzrosła ze 100 tys. do 700 tys. Jeżeli ten typ studiów był w PRL fikcją, obecnie jest ona połączona z oszustwem, marnowaniem czasu młodzieży i wpędzaniem ich w straszliwe frustracje w przyszłości.
Podobne uwagi można odnieść do większości spośród 172 "rynkowych" szkół prywatnych (są to autobusy jeżdżące lewą stroną). Wśród uczelni tych jest oczywiście kilka bardzo dobrych, a 31 z nich spełniło wymogi zezwalające na prowadzenie studiów magisterskich - o tych szkołach można powiedzieć, że kształcą normalnie i powinny istnieć.
Rezygnując z czystego rynku edukacyjnego, stworzyliśmy dziwaczny system mieszany: administracyjno-rynkowy. Jego specyfika polega na tym, że towar pełnowartościowy rozdawany jest za darmo, a substytuty sprzedawane są po wygórowanych cenach. Darmowość studiów w uczelniach renomowanych jest oczywiście fikcją. Zawsze, gdy popyt przewyższa podaż, muszą się pojawić pozacenowe mechanizmy selekcji. Chodzi o protekcję lub sztucznie wygórowany poziom egzaminów (na testach z historii trzeba znać już nie tylko rok koronacji Bolesława Chrobrego, ale także dzień i miesiąc, a na niektórych uczelniach zaczynają już pytać o godzinę). To sztuczne podwyższanie poprzeczki i pytanie o rzeczy nikomu niepotrzebne wymusza branie korepetycji u egzaminatorów lub uczestnictwo w kursach przygotowawczych. A zatem de facto jest równoznaczne z wprowadzeniem opłaty za studia i to w najgorszej, bo kryptołapówkarskiej formie.
W jedenastym roku demokracji nie jest rzeczą publicysty projektowanie reform. Warto jednak zwrócić uwagę, co wydarzyłoby się, gdyby w 1989 r. zlikwidowano MEN i oznajmiono, że dyplomy może produkować i sprzedawać każdy, kto chce.

Leczenie rynkiem
Po pierwsze - liczba studentów byłaby taka sama: 1,5 mln osób chce zdobyć wyższe wykształcenie. Po drugie - po jedenastu latach rynek zrobiłby swoje i wyeliminował najsłabszych, a doprowadził do rozwoju najlepszych uczelni. Oczywiście, istniałyby także szkoły nie kształcące, a jedynie sprzedające dyplomy, które służą do powieszenia na ścianie, ale ich nabywcy niczego innego nie oczekują. Po trzecie - rozwijałyby się przede wszystkim kierunki atrakcyjne zawodowo. Pobieranie czesnego nie byłoby zatem niesprawiedliwością, gdyż jego zwrot absolwent otrzymałby bardzo szybko - dzięki wyższym zarobkom. Po czwarte - rozwijałyby się przede wszystkim uczelnie najlepsze, czyli najczęściej już istniejące. Ma to kolosalne znaczenie dla kosztów, gdyż znacznie taniej jest zwiększyć liczbę studentów, rozbudowując istniejącą bazę, niż tworząc tyle samo miejsc w uczelni zlokalizowanej w szczerym polu. Po piąte - przy obecnym popycie rozwój najlepszych uczelni sprawiłby, że napłynęłyby do nich kolosalne pieniądze. Wynagrodzenia pracowników znacznie by wzrosły. Nie byłoby zatem problemu kadr i poziomu kształcenia. Nie byłoby także kłopotów z rozbudową bazy. Po szóste - studia byłyby oczywiście płatne. Podobnie jednak jest dziś, gdy 70 proc. studentów płaci czesne, a 30 proc. płaci za wejście na studia. Tylko że cena byłaby niższa od obecnej i byłaby to cena za pełnowartościowy towar, jakim jest prawdziwa wiedza. Nie ma powodów, aby nie mógł funkcjonować system subwencjonowania młodzieży biedniejszej, z rodzin wielodzietnych, wiejskich itd. Oprócz kredytów służyć temu mogłyby państwowe stypendia. Po siódme - likwidacji mogłoby ulec - przynajmniej częściowo - MEN (poza nim istnieją Polska Akademia Nauk, Komitet Badań Naukowych, Centralna Komisja Kwalifikacyjna oraz Rada Główna Szkolnictwa Wyższego, które mogą się zajmować przygotowywaniem programów, analizami, ocenami itd.), a zaoszczędzone pieniądze wystarczyłyby na stypendia dla kilkudziesięciu tysięcy studentów.
Tak mogłoby być. Nie byłoby jednak sprawiedliwie. Wszak jedna grupa polityków utraciłaby swoje stołki, a druga utraciłaby status obrońców narodu, dzięki którym w konstytucji zapisaliśmy zasadę bezpłatności kształcenia.
Więcej możesz przeczytać w 24/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.