Kapitan Marcysia

Kapitan Marcysia

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kapitan Marcysia Została okrzyknięta zdrajcą, kolaborantem, a wreszcie ubecką k… Taki los spotkał jedną z najpiękniejszych i najbardziej zasłużonych postaci Polskiego Państwa Podziemnego. Kapitan Emilia Malessa „Marcysia” była szefową legendarnej „Zagrody”, komórki łączności zagranicznej Komendy Głównej Armii Krajowej.

Po wojnie żołnierze z Kedywu na jej widok pluli na chodnik i przechodzili na drugą stronę ulicy. Byli i tacy, którzy pluli jej w twarz, a także tacy, którzy nie cofnęli się przed publicznym spoliczkowaniem kobiety. Wszyscy wiedzieli, że to ona zdradziła, że to ona pod koniec 1945 roku ujawniła – bez tortur i nacisków ze strony UB – dziesiątki akowców. To ona była winna masowym aresztowaniom, wyrokom śmierci, prześladowaniom i tragedii podziemia po wojnie. Nikt nie powiedział choćby jednego słowa w jej obronie.

Nikt nie zadał sobie pytania, jak to możliwe, by taki człowiek jak „Marcysia", o tak wielkich zasługach dla ojczyzny, dla walki i podziemia, o żelaznym charakterze, mógł się nagle okazać własnym przeciwieństwem. Ci, którzy ją znali, wiedzieli, że to niemożliwe, by „Marcysia” się załamała, by zakochała się w ubeku, by kiedykolwiek kogokolwiek zdradziła. Lecz uroda wojennej konspiracji polegała m.in. na tym, że znali ją tylko nieliczni. Reszta wiedziała wyłącznie, że istnieje. Że żelazną ręką prowadziła swoją „Zagrodę”, w której pracowali tylko najlepsi z najlepszych. Że ta jej łączność zagraniczna była w istocie znakomita i bezbłędna. Że wszędzie, w najmniej spodziewanych miejscach „Marcysia” miała swoje bazy i swoich ludzi. Że pracowali dla niej najbardziej nieoczekiwani agenci w niemieckich, włoskich czy francuskich mundurach. Że polscy kurierzy od „Marcysi” potrafili wywieść w pole wszystkie kontrwywiady niemieckiej Europy.

„Marcysia" już w latach wojny była legendą. W jej „Zagrodzie”, którą utworzyła w październiku 1939 roku, aż do marca 1944 roku nie było ani jednej wsypy. Nie było aresztowań i strat. Ci, którzy ją znali, twierdzili, że „ona miała jakiś niezwykły instynkt ostrzegający przed nieszczęściem”.

Prawdziwa historia „Zagrody" to w istocie historia polskiego wojennego geniuszu. Nie wygraliśmy wojny na polach bitewnych, to nie polskie dywizje i brygady, bez względu na to, jak były bohaterskie, rzuciły Hitlera na kolana. To nie pod Kockiem, nie na Monte Cassino i nawet nie pod Lenino decydowało się zwycięstwo. Nasz rzeczywisty udział w pokonaniu III Rzeszy to wkład naszej myśli konspiracyjnej i „broni intelektualnej”. To m.in. historia polskich kryptologów, którzy złamali kody niemieckiej Enigmy, maszyny szyfrującej, i całą metodykę swojego odkrycia nieodpłatnie przekazali Francuzom i Anglikom. To historia polskiego podziemnego wywiadu, którego meldunki wszyscy wojenni sprzymierzeńcy ukrywają do dzisiaj, tak aby z ich chlubnych wojennych odznaczeń nie trzeba było jutro odrywać liści laurowych. To wreszcie sukcesy Polskiego Państwa Podziemnego, znakomicie dowodzonego, znakomicie walczącego i połączonego poprzez „Zagrodę” z całą walczącą Europą.

„Marcysia" była wszędzie. Witała pierwszych cichociemnych. Tak pod koniec 1941 roku poznała i zakochała się w por. Janie Piwniku, legendarnym „Ponurym”. Była dwa lata później, w październiku 1943 roku, już jako żona w jego partyzanckim zgrupowaniu w Górach Świętokrzyskich i razem z nim wymykała się z liczącej 4 tys. żołnierzy niemieckiej obławy. Była w oddziałach likwidacyjnych KG AK. Była żołnierzem legendarnego „Nila” – gen. Emila Fieldorfa. Była w powstaniu warszawskim, w oddziałach Chrobry II, była w organizacji „Nie” gen. Leopolda Okulickiego „Niedźwiadka”. Prowadziła łączność zagraniczną Delegatury Sił Zbrojnych na Kraj, a już po wojnie łączność zagraniczną i sekretariat Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość płk. Jana Rzepeckiego.

Czy znajdzie się drugi równie bogaty i zaszczytny żołnierski życiorys? Zresztą życiorys nadal niepełny. Z relacji wynika bowiem, że już przed wojną „Marcysia", jeszcze jako Emilia Izdebska, była oficerem Referatu Wschód w Oddziale II i podlegała rotmistrzowi Janowi Januszowi Radwańskiemu „Łosiowi”. Z relacji wynika dalej, że dowodząc „Zagrodą”, sama kilkakrotnie podejmowała się zadań kurierskich i przy okazji dokonywała inspekcji baz i placówek łączności w całej Europie. I potem, po wojnie, taki człowiek miałby zdradzić?

„Marcysię" Urząd Bezpieczeństwa aresztował 31 października 1945 roku. W jej lokalu w alei 3 Maja 5/56. Była już właściwie poza konspiracją. Po sześciu latach służby i sześciu latach nieustannej walki poprosiła o prawo odejścia. Była zmęczona, na granicy wyczerpania fizycznego i psychicznego. „Ponury” zginął w walce w Jewłaszach na Nowogródczyźnie w czerwcu 1944 roku. Zamawiała msze w jego intencji na przemian u franciszkanów i w św. Krzyżu, nie zdejmowała żałoby. Przyjaciele, którzy jej towarzyszyli, po raz pierwszy w życiu widzieli ją nieuczesaną, zaniedbaną, w poplamionym płaszczu. „Gdybyśmy choćby mieli z Jankiem dziecko, może umiałabym pogodzić się z jego śmiercią – tłumaczyła. – A dzisiaj jak żyć?”. Jej cały świat zdawał się walić w gruzy. Nie widziała sensu dalszej walki i dalszych ofiar. Jak wynika z relacji jej ostatniej łączniczki, „Kropki”, zamierzała wyjechać z Polski. Była chora, w najgłębszej depresji. Nikt nie potrafił jej pomóc, bo wszyscy myśleli tak samo i czuli to samo co ona. Przegrali swoją wojnę i przegrywali swoje życie.

Kilka dni po aresztowaniu „Marcysi" aresztowani zostali dowódcy WiN, płk Jan Rzepecki, płk Antoni Sanojca i płk Jan Szczurek-Cergowski. O te aresztowania oskarżono „Marcysię”. „W śledztwie – jak po latach napisał także wówczas aresztowany płk Józef Rybicki „Maciej” – przekonana, że jest to jedyne wyjście dla podziemia, które nie ma dalszych perspektyw skutecznej walki, ujawniła strukturę, obsadę i współpracowników, wreszcie ujawniła całą centralę WiN. Za Rybickim to fałszywe przekonanie przyjęto powszechnie. I trwa ono do dziś, mimo że już wiadomo, iż płk Rzepecki został aresztowany w Łodzi podczas spotkania z kurierem, który już od polskiej granicy był prowadzony przez Urząd Bezpieczeństwa. Mimo że nie ulega wątpliwości, iż „Marcysia”o miejscu i terminie tego spotkania nie miała najmniejszego pojęcia. Rzecz w tym, że – jak wszystko na to wskazuje – płk Rzepecki, podobnie jak płk Jan Mazurkiewicz „Radosław”, w dniach aresztowania „Marcysi” sami już od ponad dwóch miesięcy pozostawali w kontakcie z Urzędem Bezpieczeństwa i współpracowali z nim w sprawie likwidacji powojennego podziemia.

Z dokumentów wynika, że to płk Jan Rzepecki, przewieziony z Łodzi do Warszawy jeszcze 4 listopada 1945 roku, skonfrontowany z „Marcysią" wydał jej jednoznaczny i kategoryczny rozkaz ujawnienia oficerom UB wszystkich winowskich struktur, nazwisk i pseudonimów. Nie wiadomo, jaki przebieg miała ta dramatyczna konfrontacja. Można się jedynie domyślać, że to wobec niezgody „Marcysi” na jakąkolwiek współpracę z Urzędem Bezpieczeństwa ówczesny mjr UB Jacek Różański musiał dać „Marcysi” uroczyste słowo honoru „polskiego oficera”, że nikt z ujawnionych nie zostanie aresztowany, skazany czy stracony. Po latach Różański ujawnił swoją rozmowę na ten temat z sowieckim doradcą UB płk. Nikołaszkinem, który wyjaśnił mu: „Co to znaczy, że dałeś słowo honoru? Jeśli dałeś, to znaczy ono było twoje, a jak było twoje, to przecież możesz je odebrać!”. I, jak wiadomo, Różański słowo honoru „odebrał”, więc żadnych zobowiązań wobec „Marcysi” nawet nie próbował dotrzymywać.

Być może nie dowiedzielibyśmy się, jak było naprawdę, gdyby nie pewien dokument sporządzony w Nowym Jorku 8 września 1989 roku. Płk Marian Gołębiewski „Irka", jeden z dowódców I Komendy WiN, posadzony na ławie oskarżonych obok m.in Rzepeckiego, Sanojcy, Rybickiego i „Marcysi” Malessy, stwierdził w nim: „Po aresztowaniu mnie (kontakt alarmowy zdradził Maciej – Józef Rybicki) w dniu 21 stycznia 1946 roku Różański z Humerem zaaranżowali spotkanie w sali na Mokotowie z Rzepeckim, Sanojcą, Rybickim, którzy zachęcali mnie… do akcji ujawniania Okręgu Lubelskiego, rzekomo, by nie infiltrował nas wywiad angielski, dla którego nie chciał Rzepecki pracować. Ujawnienia jednak nie przeprowadziłem, tak samo nikogo nie wydałem”.

Marian Gołębiewski, cichociemny, dowódca lubelskiego i zamojskiego Kedywu AK, jest w tej historii osobą szczególnie wiarygodną. Skazany w procesie Rzepeckiego na karę śmierci (zamienioną potem na dożywotnie więzienie), został wtrącony do celi, mając otwartą gruźlicę. Ciężko chory, cudemprzeżył. Nie miał wątpliwości co do tego, że podobnie jak jego, tak i „Marcysię" dowództwo byłej AK, a następnie WiN – Jan Rzepecki, Antoni Sanojca, Józef Rybicki – próbowało skłonić, a nawet zmusić rozkazem do współpracy z UB. Oni sami mieli pozostać w cieniu.

Na widoku publicznym pozostała tylko „Marcysia". Oszukana przez własnych dowódców i oszukana przez „polskich oficerów” z UB. Zwolniona z więzienia, przez kolejne dwa lata toczyła w osamotnieniu, otoczona pogardą i niesławą, swoją wojnę z komuną. Kilkakrotnie podejmowała wyniszczające głodówki. Widziano ją, jak w 1947 roku całymi tygodniami skulona siedziała pod murem więzienia na Mokotowie, domagając się wypuszczenia swoich żołnierzy. Ludzie przechodzili i pluli. Pisała listy do Bieruta, do Różańskiego, do kierownictwa UB. Pisała też pełne wyrzutów i rozpaczy listy do płk. Rzepeckiego, żądając z jego strony pomocy w walce o wolność aresztowanych. Pisała też do tych swoich żołnierzy, których udało się jej już wydobyć z więzienia, i do rodzin tych, o których nadal walczyła. Wiele z tych listów ocalało, wiele zapewne gdzieś istnieje. Może kiedyś ktoś zbierze je w jedną całość, by zapisać najprawdziwszą opowieść o końcu Armii Krajowej. Opowieść o oszukanympokoleniu, bohaterskiej, wspaniałej kobiecie i przegranej wojnie. I o fałszywych dowódcach, ludziach pozbawionych honoru i odwagi, do dzisiaj jeszcze ukrywających się za tragedią „Marcysi”. 5 czerwca 1949 roku, po ponad dwóch latach walki o honor i wolność swoich żołnierzy, kapitan Emilia Malessa „Marysia” odebrała sobie życie.

We wrześniu 2009 roku, w 100. rocznicę urodzin kpt. Emilii Malessy i w 60. rocznicę jej śmierci, nieliczna grupa jej byłych żołnierzy i setki, by nie powiedzieć tysiące ludzi przejętych jej historią podjęło próbę umieszczenia na murze klasztoru w Wąchocku tablicy poświęconej jej tragicznej pamięci. Marzyli, że w tym niezwykłym panteonie świętokrzyskim obok nazwiska jej męża, majora Jana Piwnika „Ponurego", obok nazwisk bohaterów Kielecczyzny i Nowogródczyzny, obok największych bohaterów i dowódców Armii Krajowej znajdzie się choćby skrawek miejsca także dla „Marcysi”. Dla jej zasług i jej bohaterstwa. Ale się nie znalazł. Nie znalazł się, tak jak na uroczystościach poświęconych jej pamięci przez wszystkie te lata nie mogły się znaleźć ani sztandary Armii Krajowej, ani wielcy prezesi stowarzyszeń kombatanckich

Więcej możesz przeczytać w 45/2009 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.