Rancho Polska

Dodano:   /  Zmieniono: 
Polacy boją się samych siebie i siebie nawzajem - twierdzi Sławomir Mrożek
Mrożek 33 lata spędził w wygodnych częściach Europy. Po kolejnych siedmiu latach spędzonych na odludnym rancho w egzotycznym i niebezpiecznym Meksyku postanowił wraz z żoną wrócić do Krakowa. Lubił swoich rodaków, chociaż także bał się ich - jak Polak Polaka, ale woli te sprzeczne uczucia w swojskiej "Rzeczpospolitce Polutce" od meksykańskiej plagi porywania zarówno miliarderów, jak i fryzjerów, nie mówiąc o cudzoziemskich posiadaczach miejscowej ziemi. Wrócić do Polski można na sto sposobów. Mrożek począł się zastanawiać, jaki model byłby najstosowniejszy. W tydzień po podjęciu decyzji zaczął pisać swój "Dziennik", siedząc w wieży rancho La Epifania. Przyznał szczerze, że boi się wracać: "Otóż Polacy boją się samych siebie i siebie nawzajem. I słusznie, że się boją, więc ja też się boję".


Mrożek zna świat i nowoczesną cywilizację, wie zatem, że powinien wynająć fachowców od "look" i "image", którzy powiedzą mu, jak się nowocześnie wraca do kraju wyzwolonego od totalitarnych dominacji. Kpina Mrożka obejmuje nie tylko dawny zestaw wzorów, ale i nowoczesną manipulację każdym zachowaniem ludzkim. Umiejętność bycia, osiągnięcia sukcesu w jakimkolwiek zakresie ma być poddana bezosobowym mechanizmom, specom od reklamy. Nieważne, kto i do kogo wraca, za czym się stęsknił, jakich wartości szuka. Ważne, by wrócić tak, żeby się każdemu podobało". Strach przed powrotem pozornie da się wyeliminować przy pomocy fachowców od właściwego "image". Niegdysiejsza Gombrowiczowska "gęba" była wielkim prawdziwym problemem w porównaniu z tymi kreacjami z papieru, szminki, kostiumu i forsy.
"Dziennik powrotu" jest ciekawą analizą polskich strachów, trochę prześmiewczą, bardziej współczującą. W części pierwszej, zatytułowanej "Meksyk", są to przede wszystkim obawy ryzykanta, który raz jeszcze zmienia miejsce pobytu i sposób życia. W części drugiej - "Kraków" - strach się konkretyzuje, staje się mniej demoniczny, raczej zwyczajny, jak cała ta nowa Polska, udana i nieudana, mądra i głupia, odważna i bezradna wobec niespodziewanych konfliktów wewnętrznych, wojen na górze i na dole, prymitywnych podchodów, nienawiści, podziałów. Z niezrównanym humorem opisał to Mrożek między innymi w rozdziałku "Taniec rytualny":
"Kraków, 13 kwietnia 1997. Konstytucja, owszem, ładna. Tylko dlaczego ani razu nie użyto słowa 'kurwa'? (...) Do zredagowania konstytucji należałoby zaprosić specjalistów choćby od disco polo, żeby była mniej pieśnią biesiadną do muzyki i rymu, jeśli już nie może być czymś jeszcze bardziej rozrywkowym. Nie może? A właściwie dlaczego nie może? Więc przetłumaczyć z pisanego na wizualne, skoro czytanie coraz gorzej idzie. A jeśli już koniecznie musi być pisane, to niechby się zaczynało od: 'Cześć, to ja, wasza Rzeczpospolitka Polutka'. Nie, doprawdy, nie ma koherencji, synchronizacji, koordynacji i konsekwencji między różnymi wymogami demokracji przodującej. Więc w imieniu ludu umęczonego kulturą wysoką proszę o minimum: żeby w projekcie konstytucji umieścić choć raz słowo 'kurwa'. Żeby przybliżyć i uprzystępnić. Przecież to ma być konstytucja dla mas, nie?".
A masy jakie są - każdy widzi. Demokracja zaś z nich przecież i dla nich, więc jest tak, jak jest. Z demokracji Mrożek podśmiewa się półgębkiem, ostrożnie, nawet kuksaniec wydaje się pieszczotą. "Rzeczpospolitka Polutka" to ironijka cienka, trochę jadowita, trochę zabawnie przymilna.
Owszem, epoka totalitarna i cywilizacja dwudziestowieczna dostały w "Dzienniku powrotu" to, co im się należało: negację ich koszmarnego "dorobku". W rozdziałku "Absurd" Mrożek ukazuje, że absurdalność nie dotyczy tylko polskiego życia, ale całego współczesnego świata. Czterdzieści lat żyje i pisze z opinią specjalisty od absurdu. Wspomina w "Dzienniku" czasy swej młodości:
"Komunizm zmuszał życie do tego, aby zgadzało się z jego teoriami. Przymus był realny, wyniki absurdalne. Jednakże tej absurdalności nie wolno było zauważać. Udawaniu, że jej nie ma, służył 'realizm socjalistyczny' obowiązujący w literaturze i sztuce. Dopiero pod koniec lat 50. władza pozwoliła na surrea-lizm w literaturze i abstrakcjonizm w malarstwie, uznawszy, że są to igraszki apolityczne, które jej nie zagrażają. Tymczasem my, to znaczy moje pokolenie, powitaliśmy je z entuzjazmem. Akurat narodził się na Zachodzie tzw. teatr absurdu i zaczęliśmy go stosować do naszej rzeczywistości. Była jednak różnica nie w metodzie, ale w intencji między zachodnim a naszym teatrem absurdu: zachodni wychodził z założenia, że życie jest absurdalne (patrz: egzystencjalizm), a my, że ustrój, który nami rządzi, jest absurdalny i gdyby nie on, to nasze życie miałoby sens. Uprawialiśmy więc teatr absurdu, żeby dać do zrozumienia, jak absurdalny jest ustrój".
Potem pokolenie dorosło do tego, żeby zrozumieć, że absurd i potworność tkwią głęboko w historii, w cywilizacji, w kolejnych wojnach i ludobójstwach, w fanatyzmie mas, bierności elit, filozofii, kulturze. Młody Sławomir Mrożek w roku 1964 napisał swoje słynne "Tango", sztukę o upadku wartości.
Czy można wrócić? Takie pytanie zadał w 1964 r. (rok po opuszczeniu Polski) autor "Tanga". Ach, nie chodziło wówczas o powrót do Ojczyzny (decyzja pozostania na Zachodzie była wówczas dla niego dramatyczna, ryzykancka, ale radosna). Chodziło o to, czy można powrócić do zasad, do wartości, które zanegowano niegdyś mniej lub bardziej nihilistycznie, w imię absolutnej wolności jednostki, sztuki, sposobu życia. Filozofowie, pisarze, artyści, inteligencja, a potem zwykli snobi i niezbyt mądrzy "rozbuchańcy" ruszyli na bój o wyzwolenie indywiduum od wszelkich nakazów i zakazów. Artur, główny bohater "Tanga", należy do pokolenia wychowanego w takiej taniej, spłyconej do absurdu, miałkiej do głupoty wolności od wszelkich zasad. Jego wstręt do jałowego, pretensjonalnego, pozornego "wyzwolenia" nie ma granic, jego bunt jest radykalny, lecz kończy się jak najfatalniej: na placu walki pozostaje nie on, lecz prymitywny Edek, reprezentujący tępą siłę i to on tańczy na zakończenie sztuki triumfalne tango z nic nie wartym konformistą i utracjuszem.
Artur chciał wrócić do dawnych tradycji, norm i wartości, ale ten powrót okazał się niemożliwy, zabito go po prostu jako człowieka niepotrzebnego we współczesnym świecie. Prostak Edek dokonał tego brutalnie, bez najmniejszych oporów. Władza, o której marzył Artur, by ocalić tradycje i nadać formę bezkształtnemu światu, nie trafiła do jego słabych rąk. W jednej z ostatnich scen sztuki ten odnowiciel starych form rozumie już, że przegrał, bo to nie forma, ale wielka idea mogłaby ewentualnie coś zmienić: "Ja się nie boję, tylko uwierzyć nie mogę, ja wszystko, ja życie własne, ale powrotu nie ma, nie ma, ta stara forma nie stworzy nam rzeczywistości, ja się pomyliłem!".
Mrożek pokazał bunt młodości, znudzonej i zdegustowanej bylejakością tzw. wyzwolonego życia swoich rodziców. Ta farsa rozgrywa się w mieszczańskim salonie, ale niebawem historia wkroczy z przemocą, siłą, wojną i wszystkie głupie sny o wolności rozwieją się ostatecznie. Farsa przemieni się w ponurą, krwawą tragedię. Mrożek jej nie napisze, ale ją przeżyje i w jego sztuce będzie obecny ton moralnego przerażenia, smutku, współczucia. Świat Mrożka bywa tak dziwnie śmieszny, że często mamy ochotę usiąść i płakać.
W jego opowiadaniach, felietonach, sztukach scenicznych obok przenikliwej, nieraz bardzo ostrej kpiny istnieje również ton zatroskanego moralisty. Mrożek wie, że szyderstwo jest konieczne, ale ono niczego ostatecznie nie załatwia, nie rozwiązuje, że nawet najbardziej wyrafinowane poczucie humoru nie ocali wartości, które odeszły zapomniane, zlekceważone i zastąpione przez nowoczesne atrapy wątpliwego szczęścia. W utworach Mrożka możemy poznać jego młodzieńczy romans z komunistyczną utopią, ale także późniejsze, dojrzałe zwątpienie w wyidealizowany, wolny świat Zachodu.
W głębi przenikliwych, ironicznych oczu Mrożka kryje się jakaś bolesna, niepewna nadzieja: może to najważniejsze i najlepsze istnieje, tylko gdzie indziej. Powrót do Polski nie musi oznaczać, że właśnie tu i teraz realizuje się to idealne marzenie. Halina Stephan, autorka monografii "Mrożek" wydanej w roku 1996, tak kończy swą książkę: "... postulując program trwania przy absolutnych wartościach, Mrożek do końca weń nie wierzy. Połączenie idealizmu z niewiarą odzwierciedla podstawowy dylemat pisarza".
Nie ma powrotu do raju, gdzie w borzęcińskim sadzie w roku 1930 niemowlak imieniem Sławuś zażywał szczęścia pełnego. Było to 70 lat temu i sporo rzeczy pięknych, a jeszcze więcej rzeczy strasznych przeżył Mrożek w Polsce i w świecie. W zbiorze felietonów, zatytułowanym "Małe listy", wydanym przez Wydawnictwo Literackie w 1982 r., czytamy zadziwiające jak na ostrego humorystę zdanie: "Nie lekceważmy tęsknoty. Czy nie to jest w nas najsilniejsze? Ostatecznie co ze wszystkiego zostaje, to tylko tęsknota (i zmęczenie). Tęsknota bez kierunku, bez przedmiotu nawet, samo sedno tęsknoty".
"Dziennik powrotu" kończy się podobnie, rozdziałkiem zatytułowanym "Gdzie indziej, inaczej...": "Czyli nie tylko tu i nie tylko tak jak tutaj, gdzie dość jest parszywie. A gdzie indziej - czy lepiej? W każdym razie przestronniej, bo ono, to 'gdzie indziej', nie ma konturów, jest tylko przeczuwane, ale nie wyjawione, daje nam tylko znaki, ale nie udziela informacji. (...) A może tylko nadzieja się liczy?".
Może? Ależ na pewno! Przecież to ona każe szukać, wracać, trwać.

Więcej możesz przeczytać w 26/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.