Polskie defilady

Dodano:   /  Zmieniono: 10
W 65. rocznicę zwycięstwa, 9 maja, polscy żołnierze tak naprawdę po raz pierwszy przeszli placem Czerwonym w paradzie zwycięstwa obok żołnierzy innych armii jako niekwestionowani sojusznicy i już niekwestionowani zwycięzcy. Bo wcześniej na wielkie parady zwycięstwa po wojnie ich po prostu nie zaproszono.

Na najważniejszych dla historii defiladach wieku XX, jak wiadomo, Polski zabrakło. W wielkiej defiladzie zwycięstwa, 24 czerwca 1945 r. w Moskwie, formalnie rzecz biorąc, maszerowali żołnierze i oficerowie w polskich mundurach, ale byli to wyłącznie Rosjanie delegowani na Polaków do polskiej armii. Dla Rosjan roku 1945 zwycięstwo było sprawą zbyt ważną, by się nim z kimkolwiek dzielić. Gdy sojuszniczy polski żołnierz w zdobytym Berlinie ośmielił się zatknąć biało-czerwoną flagę na niemieckiej Kolumnie Zwycięstwa, natychmiast został zastrzelony, a flaga została zdjęta.

Gdy w 1943 r. szala zwycięstwa pod Stalingradem przechylała się wyraźnie na rosyjską stronę, Stalin nakazał wywieźć ze Stalingradu wszystkich nie-Rosjan, tak by triumf był wyłącznie sowiecki. Wywieziono więc tysiące nieszczęsnych, niczego nierozumiejących żołnierzy bohaterów, także Polaków. A żeby było prościej, wywieziono ich wszystkich do łagrów. Po latach odnajdywali się w Polsce owi przeklęci obrońcy Stalingradu, tworząc ukrywane przed władzami tajne związki i stowarzyszenia kombatanckie.

W defiladzie zwycięstwa w Londynie w 1946 r., jak wiadomo, też nas zabrakło. Co prawda Anglicy zaproponowali dwudziestu polskim pilotom udział w paradzie, ale ci, solidaryzując się z całą zapomnianą polską armią i z całą pominiętą, by nie drażnić Rosjan, Polską, odmówili. Urządzaliśmy więc swoje lokalne polskie defilady, a to w Wilhelmshaven, gdzie Pancerna Brygada gen.Maczka przyjmowała niemiecką kapitulację portu, a to pod Loretto we Włoszech, gdy przed gen. Andersem defilowali bohaterowie Monte Cassino, Bolonii i Ankony. W kraju, by nie defilować, urządzano w tym czasie wiece zwycięstwa. W Warszawie na placu Teatralnym, wśród straszliwych ruin, cała Polska dowiedziała się, że wygraliśmy tę wojnę. Tu już nikt nie zrywał polskich flag, lecz musiały wisieć obok radzieckich. I nawet nie to było największym problemem, ale to, że w istocie nie było ich gdzie, w tym morzu ruin, wetknąć.

Ludzie obiecywali sobie, że być może zaproszą nas na defiladę za rok, a może za dwa, ale jak wiadomo, nie zaprosili. W tym miejscu historia zanotowała bowiem jedną z najbardziej niepojętych swych zagadek. Oto bowiem Stalin nigdy już nie powrócił do parady zwycięstwa na placu Czerwonym. Nie święcił żadnej jego następnej rocznicy. Oczywiście, uroczyście obchodzono święto 1 maja, świątecznie pamiętano o każdej następnej rocznicy rewolucji październikowej. Ale o rocznicy zwycięstwa w wielkiej wojnie ojczyźnianej nakazano Rosjanom zapomnieć. Nikt nie wie dlaczego. Nikt nie wie, dlaczego to nie sam Stalin przyjmował defiladę 24 czerwca 1945 r., tylko oddał pierwszeństwo marszałkom Żukowowi i Rokossowskiemu, nikt nie wie, dlaczego nie przyjął ofiarowanego mu z okazji tego zwycięstwa tytułu generalissimusa, dlaczego stał z boku, jakby jego ta historia nie dotyczyła. Trudno w to uwierzyć, ale rocznicę zwycięstwa, wielkiego założycielskiego mitu mocarstwowej Rosji Sowieckiej, zaczęto obchodzić uroczyście dopiero za panowania Breżniewa, a 9 maja stał się świętem państwowym i dniem wolnym od pracy dopiero w 1964 r.

Jedni twierdzą, że wszystko to dlatego, że mimo ogromnych wysiłków Stalinowi nie udało się nauczyć jeździć konno, a defiladę przyjmowano na koniu. Inni, że wszystkiemu winien był sam Bóg, który w pewnym momencie parady, gdy na bruk placu Czerwonego padały kolejne hitlerowskie sztandary, a padały dość długo, bo było ich około dwustu, zesłał na plac i całą Moskwę tak straszliwą nawałnicę, że całą uroczystość trzeba było przerwać i zrezygnować z radosnego pochodu ludności Moskwy. Być może jednak Stalin, któremu nawet dzisiaj, po latach, trudno odmówić politycznych talentów, on jeden w tym wiwatującym tłumie rozumiał, jak kruche i niepełne jest zwycięstwo, które odniósł, i że są w tej wojnie znacznie więksi, amerykańscy zwycięzcy.

Była jednak w historii tej wojny jeszcze jedna, zupełnie zapomniana polska defilada w Moskwie. Nikt nie zna jej daty. Odbyła się w ostatniej dekadzie września 1939 r. Historia wie o niej z relacji Jana Penzy, polskiego żołnierza spod Łomży. Był on kanonierem w 3. Pułku Artylerii Ciężkiej w Wilnie im. króla Stefana Batorego. W 1937 r. pułk otrzymał sztandar z rąk samego marszałka Śmigłego. A w 1939 r. jak inne pułki poszedł na wojnę. Tyle że w artylerii ciężkiej wojna przebiega nieco inaczej niż w piechocie czy kawalerii. Poszczególne dywizjony i baterie rozrzuca po różnych frontach i miejscach. Części jego pułku przyszło bronić Warszawy, część zapisała się w walkach nad Pilicą. Sam Jan Penza przez Lublin dotarł do Chełma, gdzie z dumą odbierał nowiuteńkie działa. Nie było jednak żadnej okazji, aby z nich wystrzelić. Tylko się cofali pod nieustającym bombardowaniem z powietrza i ostrzałem z ziemi. Gdzieś pod granicą rumuńską dostali się w sowieckie ręce. Sowieckie ręce najpierw obcięły im wszystkie guziki z polskim orzełkiem z mundurów i czapek, a następnie zagnały do Lwowa. Tu nieznane polskie ręce rzucały im chleb, a nieznane ręce ukraińskie przerzucały przez płot cegły i kamienie.

Ze Lwowa przetransportowano ich do Szepietowki. Była to kolejowa stacja tuż przy sowieckiej granicy. Jej nazwa przewija się w dziesiątkach i setkach żołnierskich relacji. Tu bowiem Sowieci zorganizowali obóz przejściowy dla polskich jeńców. Tu ludzie brudzili sobie ręce, aby wyglądały na bardziej spracowane, bo wiadomo było, że Rosjanie najpierw patrzą na ręce. Tu usuwano wszelkie oznaki oficerskie, bo wiadomo było, że prostych żołnierzy odsyłają do domu. To tu można było znaleźć albo śmierć, albo ocalenie. Rotmistrz Henryk Leliwa-Roycewicz, który ranny odzyskał przytomność, nagle poczuł uderzenie w twarz. – Heniek, ty żyjesz…? – usłyszał głos swego ordynansa. I odebrał następny policzek. Już odruchowo chciał sięgać po broń, by zastrzelić bezczelnego żołnierza, gdy kątem oka zobaczył stojących nieopodal i przyglądających się tej scenie dwóch sowieckich oficerów z NKWD. – Ano żyję, Franek – powiedział i objął swego płaczącego ze szczęścia ordynansa. Enkawudziści odeszli, a po kilku dniach wypuścili i rotmistrza, i jego genialnego ordynansa. Byli pewni, że to nie oficer, bo przecież polski oficer nigdy nie pozwoliłby się uderzyć w twarz.

Przez Szepietowkę przeszło kilkadziesiąt tysięcy Polaków. Stąd kierowano transporty do Kozielska, Ostaszkowa i Starobielska. Lecz Jana Penzę, zanim trafił do obozu, wraz z kilkuset innymi skierowano transportem kolejowym do Moskwy. „Wysadzono nas na Dworcu Kijowskim, oznajmiając, że idziemy na obiad. I tak szliśmy przez całą Moskwę. Marsz trwał chyba z siedem kilometrów. Ludzie byli wyczerpani, głodni, często ranni. Ale próbowaliśmy iść jak żołnierze z podniesionymi głowami. Młodzi komsomolcy ciskali w nas kamieniami. Starsi ludzie na chodnikach brali nas w obronę. I tak żeśmy szli. Polscy jeńcy z wojny, której nie było. Na placu Czerwonym ryczały megafony, jakie miejscowości w Polsce zostały już wyzwolone. I tak doprowadzili nas do jakichś baraków, gdzie czekały stoły, miski gliniane, drewniane łyżki i – do końca życia tego nie zapomnę – wykałaczki…! Wniesiono zupę i chleb w koszyczkach. Można było jeść do woli. Rosjanie filmowali. Czekamy na drugie danie. Przecież są na stole wykałaczki. Ale to już koniec. I znowu marsz przez całą Moskwę na dworzec. I do wagonów. Kiedy już usiedliśmy, nagle rozkaz wysiadać bez rzeczy. Polacy ukradli łyżkę. Rewizja, łyżki nie znaleziono, ale ukradziono nam wszystko, co jeszcze było do ukradzenia. I tak się skończyła ta nasza defilada". Dla historyka ta nieznana relacja rodzi pytanie o sens jej przypominania w 65. rocznicę zwycięstwa. Ale my, Polacy, właśnie dzisiaj powinniśmy pamiętać naszą polską tragiczną odmienność losów i naszą polską, jakże trudniejszą od innych drogę do zwycięstwa. Tym bardziej że ta dzisiejsza moskiewska defilada nie wydaje się już żadną paradą zwycięstwa. A raczej, mając na uwadze obecność na niej i Niemców, i Włochów czy Francuzów, wydaje się wielką defiladą radości wszystkich narodów, którym udało się wreszcie nie wywołać w historii świata nowej wielkiej wojny.

Więcej możesz przeczytać w 20/2010 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.